Wspomnienia Juliana Kordysa

Ocena użytkowników: / 7
SłabyŚwietny 

 

 

Julian Kordys


"Wspomnienia  zielonego  mundurka"

 

Niektórzy powiadają, że wszystko jest fikcją .

Życie jest fikcją ,sztuka jest fikcją.

A my o tyle istniejemy o ile opowiadamy swoje życie i fabrykujemy jego kopię.

 

Słowo wyjaśnienia:

Technikum Leśne w Mojej Woli w roku 1960 opuściły ostatnie absolwentki ,  no , z małymi wyjątkami,  i na ich miejsce spędzono z wielu innych szkół leśnych chłopców, którzy utworzyli dwie trzecie klasy - A i B.   Jedna trzecia z nich to byli uczniowie z Rogozińca.  Wielu z nich jest na zdjęciu zamieszczonym na portalu nasza klasa przez Zbyszka Lorenza.  Z tego tez powodu poświęcam sporo uwagi tej grupie młodzieży w której - ja sam - również się znalazłem .

Ktoś wnikliwie śledzący rozwój szkolnictwa leśnego po 1950 roku pogubi się zapewne  w chronologii.

Tablo zatytułowane "Pierwsi absolwenci 1958-1963" nie mówi całej prawdy o nich.    Żaden nie rozpoczynał nauki  w Mojej Woli w 1958 roku gdyż , do  roku 1959 , była to  szkoła wyłącznie dla dziewcząt .

.........

 

młody  początkujący adept leśnictwa - Julek Kordys  /foto z roku 1960/.

 

 

Zdjęcie zrobione na placu przed internatem w Rogozińcu?.

Pierwszy z prawej klęczący uczeń to Julian Kordys /foto z roku 1960/.

.............

Rozdział I.

" Rogozinieckie lata"


Pociąg wypluł kilku pasażerów na przystanku Sośnie Ostrowskie.

Był 2 albo 3 września 1960 roku i oczywiście nikt na mnie nie czekał.

Wszyscy byli już od kilku dni w szkole . Spóżniłem się ale większość kolegów , tak jak i ja przeniesionych z Rogozińca , powinna być od kilku dni na miejscu.

Prawdziwego powodu - dlaczego zostaliśmy przeniesieni z Rogozińca do Mojej Woli - dowiedziałem się dopiero po wielu latach, całkiem przypadkowo analizując ruch kadrowy pomiędzy technikami.

Technikum Leśne w Mojej Woli, dotychczas o profilu wyłącznie żeńskim, zakończyło swoją działalność.  Leśnictwo dość widocznie miało "paprotek" i postawiono na młodzież męską, która teoretycznie w całości powinna zasilić kadrę jednostek alp.  Do Technikum w Mojej Woli skierowano  z Rogozińca chłopców drugich klas chociaż,  na osłodę,  trzy gracje znalazły także tu swoje miejsce.

 

Dwie z nich wspominam bardzo sympatycznie.  Obie jakby wzajemne fizyczne  przeciwieństwo.

Jedna filigranowa ,wiotka jak laleczka , niewiele ważyła i niewiele zajmowała miejsca na kolanach kiedy dowożono nas, do zajęć przy pozyskaniu drewna lub na wykopki do zaprzyjażnionego PGR-u, a zimna mgła poranka jeszcze kąsała młode ciała.  W przystosowanej do przewozu osób przyczepie ilość miejsc siedzących była ograniczona ale dla dziewcząt zawsze były zarezerwowane,  przy tej okazji i ja się załapywałem, a poza tym w takiej konfiguracji było znacznie cieplej.

Druga zaś o posturze dojrzałej już kobiety , bardzo matczyna , nie przepędzała kiedy kładłem jej głowę na miękkim i przyjaznym podołku w czasie gdy nadzorujący naszą pracę leśniczy, oddalał się od grupy praktykantów,  i był czas na drzemkę .

Obie mieszkały na kwaterach we wsi i kontakty ograniczały się do czasu lekcji i zajęć  praktycznych.  Traktowaliśmy je jak kumpelki, a one nie protestowały , chociaż wolałyby pewnie więcej romantyzmu z naszej strony.

 

O ile w Rogozińcu o ubraniach roboczych dla uczniów pracujących w lesie nikomu nawet się nie śniło, o tyle w Mojej Woli , na okres zimy, dostaliśmy waciaki i buty gumowe, które ocieplaliśmy  słomą albo gazetami.  Takie ubranie watowane nazywane kufajką świetnie zastępowało ubranie zimowe , na które  mało kogo było stać, a i kupić porządnej kurtki nie było gdzie,  bo Pewex-y w tym czasie nie były jeszcze znane.

W zielone mundurki uczniowie mieli obowiązek zaopatrzyć się we własnym zakresie.   Pół biedy kiedy ojciec mógł pobrać z magazynu Nadleśnictwa najmniejszy rozmiar munduru służbowego jaki mu przysługiwał.  Gorzej z tymi ,którzy w rodzinie nie mieli leśnika.

 

Trzeba wziąć pod uwagę, że był to rok 1958 - kilkanaście lat po zakończeniu II wojny światowej.  Nie tylko szkolnictwo leżało w gruzach , bieda aż piszczała , a cały naród odbudowywał stolicę rozbierając nienaruszone działaniami wojennymi  budynki w innych miastach i przewożąc materiały z rozbiórek do zrujnowanej Warszawy -  a tymczasem wielki brat całe narody przesiedlał z miejsca na miejsce o tysiące kilometrów , nic sobie z tego nie robiąc.

 

Przypadkowo z Kazachstanu, w ramach repatriacji, wróciła rodzina łódzkiego krawca,  u którego zamówiliśmy mundur dla mnie.

Krawiec przyjechał z tekturową walizką i trzema hożymi córkami,  które wymagały od ewentualnych starających się jedynie obrzezania.  Jeszcze w szkole podstawowej miałem serdecznego kolegę aktualnie muzyka i brata , słynnego w tzw. warszawce adwokata , któremu w wieku już prawie dojrzałym, skrócono rytualnie to i owo.  Ponieważ jego nieskrywane cierpienie było mi znane wolałem,  od względów córek,  zachowanie szlachectwa rodowych klejnotów.  Skąd ten "muskij partnoj"  - biedak wracający zimą w samej marynarce - miał wiedzieć,  jak uszyć mundur dla leśnika.   Uszył mi tak jak umiał,  a kurtka mundurowa z charakterystycznymi klapkami kieszonek  była na obraz i podobieństwo kurtki, w jakiej chadzał po kremlu niejaki Józio Dżugaszwili.  Całe szczęście że szybko rosłem i w mundurek przestałem się mieścić.

 

PRL-owska technika tworzenia nowych szkół leśnych niewiele się różniła od techniki mieszania narodami u wielkiego brata.   Z Rogozińca do Mojej Woli ,  z Mojej Woli do Milicza,  z Milicza do Rogozińca, ,z Mojej Woli do Starego Sącza,  Goraja, Zagnańska,  ze Starego Sącza do Margonina itp. Itd. .... i nie pojedynczych uczniów ale całe klasy.

 

Cóż znaczyły uczucia i interesy  tych kilkudziesięciu chłopców,  którzy musieli zasilić nowo organizowane technika.  Dla zamydlenia oczu wynajdowano jakieś bzdurne  braki i przewinienia , które miały uzasadniać przeniesienie w nowe miejsce.  Mnie i kolegom z internatu leśnego w Rogozińcu zasugerowano , że przeniesienie jest za karę .  Karą również było wznoszenie ogrodzenia wokół  małego budynku przy drodze z Rogozińca do Depotu,  który  nam w 1960 r. służył jako internat .

Parę lat temu odwiedziłem to miejsce.  Ogrodzenie wykonane z pozyskanych nie bardzo legalnie na miejscu okorowanych żerdzi,  pomimo upływu lat,  ma się dobrze.

 

W 1958 roku,  kiedy zdawałem egzaminy wstępne do Technikum Leśnego w Rogozińcu, matematyka poszła mi jako tako dzięki korepetycjom nauczyciela samochodówki  inż. Bobika.  Egzamin z polskiego,  po zadaniu pytania : co kawaler czytał ostatnio ?,  i udzieleniu przeze mnie wyczerpujących informacji na temat powieści Prusa "Faron" , zaliczyłem bez  problemu.  Natomiast biedny "Bryniu",  nie mógł w żaden sposób naprowadzić mnie u chrabąszcza,  na stadium rozwojowe , mimo , że podpowiadał podobieństwo mojej osoby do pędraka.

Do szkoły w większości przyszli synowie leśników dla których rozróżnienie gatunku drzewa po liściach lub igłach nie sprawiało żadnych trudności - Prusa od Głowackiego już tak.

W/g imiennego wykazu uczniów V klasy "B" w Mojej Woli,  w 1963 roku aż 51,6 % uczniów było ze wsi , 45,1% z miasta  i 3,3% z osiedli.

 

Dla mnie brak znajomości botanicznego  aparatu pojęciowego to był horror !  Każdą wolną chwilę spędzałem w przyszkolnym arboretum, aż wreszcie roślinki uznały mnie za swojego dobrego znajomego.  Nie wiedziałem wtedy jeszcze,  że dopiero entomologia to dopiero wyższa szkoła jazdy.   Póki co, rodzina   w Poznaniu kupowała jak wszyscy,  gablotki z przyszpilonymi żyjątkami,  a moja dobra mama, wraz ze znajomymi, chodziła do legnickiego parku i wkładała liście do książek , żeby podeschły i nadawały się do szkolnych zielników.

 

Wbrew wszelkim zasadom dietetyki i zdrowego rozsądku , zaraz po obiedzie , odbywała sie w budynku szkolnym obowiązkowa nauka własna.  Kiedy młody organizm domagał się drzemki i trawienia spożytego posiłku , regulamin szkolny odwrotnie , nakazywał koncentrację i wysiłek umysłowy.  Tak samo było  wszędzie tam, gdzie przekazywano wiedzę w systemie skoszarowania. Teoretycznie w czasie nauki własnej dyżurny nauczyciel powinien udzielać pomocy w przyswajaniu materiału nauczania,  w praktyce wymagano jedynie ciszy w klasie przez dwie godziny.   Spało zatem bractwo leżąc pokotem na ławkach.  Porządku i ciszy  pilnował wyznaczony starszy klasy wyróżniający się od pozostałych posturą i długim zasięgiem ramion.  W naszej klasie tę funkcję sprawował kolega o końskim nazwisku.  Niestety jak zwykle z neofitami bywa, pochłonięty rozdzielaniem razów wśród niesfornych, sam nie miał czasu na swoją edukację i pozbawiony póżniej w Mojej Woli  zadań nadzorczych, nie potrafił odnależć się w nowej dla siebie rzeczywistości, i wraz ze swoim przybocznym - relegowany -  zakończył edukację.

 

Po 1871 r. - w ramach reparacji wojennych - na południe od Rogozińca Francuzi wybudowali koszary, w których po II wojnie światowej  zlokalizowano Technikum Leśne.

Pamiętam,  że w budynku internatu stały drewniane słupy z metalowymi kółkami, pewnie do przywiązywania koni.  Jeden z takich słupów zapadł mi mocno w pamięci.  Sale sypialne nie posiadały ścianek działowych i drzwi,  tworząc tzw. Kołchozy,  jak je nazywaliśmy.

W internacie niepodzielnie rządziła fala najstarszych roczników tak , że nawet nie pamiętam kto był Kierownikiem Internatu i czy się w ciągu dwóch lat , ujawnił .  Do ulubionych zabaw najstarszego rocznika należało szukanie zapałek w dupie albo tzw. ognisty rower.  Może kiedyś będzie mi się chciało te zabawy ludowe opisać ale ze względu na drastyczność pominę je teraz milczeniem.   Poza tym, najchętniej, podszczuwano najmłodszy rocznik na siebie wzajemnie organizując pomiędzy nami walki w stylu, jakby dzisiaj nazwać,  wolnej amerykanki.

W pierwszych klasach były 14 letnie dzieci ,  w klasach maturalnych dziewiętnastoletni mężczyżni.   W pięcioletnim cyklu pobytu w szkole z internatem tłoczeniem wiedzy zawodowej i trochę ogólnej zajmowali się nauczyciele z jakimś doświadczeniem ale wychowaniem kto miał się zajmować ?  Lokalizacja szkół,  ich położenie z dala od ośrodków miejskich i skupisk ludności alienowało nie tylko tzw .kadrę ale przede wszystkim wielką rzeszę uczniów.

Jeden miesiąc z dwu wakacyjnych , zajmowała praktyka wakacyjna,  niekiedy na drugim końcu Polski od miejsca zamieszkania.  W takim systemie więzi,  a przede wszystkim wpływy rodziny i środowiska domu rodzinnego w kształtowaniu osobowości młodego człowieka ,  były żadne.   Nic więc dziwnego, że tam gdzie rządziła tzw. fala najstarszych roczników był kult siły fizycznej.

Dostęp do tzw. dóbr kultury z oczywistych względów nie istniał.

W czternastolatkach buzowały hormony ale nikt nie uczył kulturalnego stosunku do płci pięknej.  Sporadycznie organizowano wyjazdy do zaprzyjażnionych szkół o profilu żeńskim ale, co z tego, jak nikt nie nauczył nas chociażby najprostszych kroków tańca oraz posługiwania się nożem i widelcem.

Śmiech pusty mnie ogarnia kiedy czytam o dawnych ofertach zachęcających do  podejmowania nauki w technikach leśnych , które zapewniają  młodzieży wysoko kwalifikowaną kadrę pedagogiczną.  W tamtym  czasie nie było ani kadry, ani wykwalifikowanej, ani pedagogicznej.   Komu by się chciało wyjechać do takiego wygwizdowa jak Rogoziniec czy Moja Wola,  bez zapewnionej bazy bytowej,  z dala od ośrodków naukowych , Wyższych Szkół Rolniczych, porządnej biblioteki itp.  gdzie , żeby się upić, trzeba było jechać parę kilometrów do najbliższej miejscowośći.

Na tym tle pedagogicznego badziewia muszą wyróżnić się ci nauczyciele, którym przynajmniej chciało się  coś zrobić dla swoich uczniów - jak np. nauczyciel Wf-u  z Rogozińca Kalemba czy litościwa profesor  Staw z Mojej Woli.  Oni także znajdowali się w kleszczach miejscowego układu .  Stosunki w tym układzie dobrze scharakteryzował jeden z młodszych kolegów mojowolczyków, wcześniej zamieszczający swoje wspomnienia.  Pisze ;... "..Pani Profesor Staw dla naszej klasy była jak matka.  Nie raz oddawała swoje prezenty, aby delegacja z klasy idąca do Dyrektora lub innego profesora w sprawie załagodzenia jakiegoś wybryku, nie była żle przyjęta...."

Z powyższego jasno wynika ,ze praktyka dawania i przyjmowania prezentów była powszechna i tolerowana jak coś całkowicie normalnego, w myśl złotej zasady , "kto smaruje ten jedzie"...   Do kadry szkolnej trafiali też rozbitkowie życiowi przypadkowo związani z leśnictwem ,  jak na przykład niewątpliwie uroczy i zdecydowany alkoholik  - nauczyciel zawodu w TL w Rogozińcu -  nazywany "kuraszkiem".    Kuraszek był kolekcjonerem zabytkowej,  białej i palnej,   broni  oraz właścicielem ciężkiego jak cholera motocykla marki "Panonia" , także  dwóch wyżłów rozpaskudzonych do niemożliwych granic.  W pomieszczeniu zajmowanym przez "Kuraszka" było jak w muzeum.  Kiedyś , bawiąc się zabytkowym skałkowym pistoletem pojedynkowym, urwałem  mosiężny kurek mocujący krzemień.   Jeżdziłem z nim potem do domu żeby kurek zaszwejsować , a moja mama próbowała wyswatać swoją sąsiadkę za Kuraszka.  Pistolet udało się skleić , małżeństwo - na szczęście dla obu stron - nie .

Na motocyklu uczyłem się jazdy, podkradając go, kiedy właściciel nie widział .

W szkole LPŻ zorganizowała kurs na prawo jazdy samochodowo-motocyklowe.  Jeżdziliśmy autem marki "Warszawa" po polnych i leśnych drogach ale egzaminy na prawo jazdy zaplanowane na początek roku szkolnego  1960/1961  -  dla przeniesionych ucznów -  diabli wzięli . Biorąc pod uwagę intensywność ruchu  na drogach przeznaczonych do nauki , pewnie to szczęśliwy dla wszystkich, zbieg okolicznośći.

 

My pierwszaki , kiedy ochłonęliśmy z pierwszego szoku po przyjeżdzie do Rogozińca , stworzyliśmy coś w rodzaju grup  samoobrony.  Pod wpływem cudownego nauczyciela wychowania fizycznego pana Kalemby, i jego zasad fair play, trenowaliśmy szczypiorniaka , wtedy szerzej w Polsce nieznanej gry w piłkę ręczną.  Zgromadziliśmy też sprzęt do podnoszenia ciężarów rozbierając w tym celu jakąś starą kolejkę leśną, w tajemnicy odbywaliśmy treningi bokserskie w rękawicach samodzielnie do tego zaadoptowanych.  Moim sparing partnerem był Staszek z Gdańska, albinos o białych włosach , który póżniej zawieruszył się gdzieś w drodze do leśnej wiedzy.

Przy internacie było boisko do koszykówki na którym niepodzielnie urzędowały starsze klasy oraz duże boisko z bieżnią lekkoatletyczną.  W klasie był kolega niewysoki ale krępy jak młody dąbek, przeciwieństwo fizyczne do mnie, który miał chody u starszych roczników, dzieląc się z nimi zaopatrzeniem otrzymywanym z rodzinnej wsi.  Pewnego razu zmuszony zostałem podjąć z nim walkę w obecności licznie zgromadzonej publiki starszaków.  Kiedy mój przeciwnik wziął mnie w uścisk i przygniótł kręgosłupem do oparcia łóżka pierwszy raz przestraszyłem się - złamania kręgosłupa i śmierci.    Treningi bokserskie nie poszły jednak na marne , pamiętam , że całą siłę skoncentrowałem na twarzy przeciwnika, aż wreszcie zwolnił  uchwyt i puścił , ale ja pomimo tego dalej waliłem w twarz, aż krew pojawiła się na słupie obok którego staliśmy.    Wyglądał strasznie.  Myślałem, że już po jego oku i teraz dopiero zacząłem się bać po raz drugi.

Chociaż wszyscy wiedzieli o przebiegu wydarzenia nikt oficjalnie nie doniósł , a poszkodowany oświadczył ,że potknął się na  oblodzonych schodkach wiodących do internatu.  Zachował się honorowo  -  i za to , i za oszczędzenie mojej mizernej osoby , dzięki .

Od tego momentu "fala" jakby nieco przycichła bo nikt nie chciał  ryzykować oka , a do kierownictwa szkoły nareszcie coś dotarło.  Myślę , że skutkiem tego było przeniesienie pierwszaków w następnym roku do leśnego internatu oddalonego kilometr od budynku głównego.   Szło się tam szutrową drogą po której prawej stronie,  tuż na skraju,  znajdowały się bunkry międzyrzeckiego rejonu umocnionego.

 

Stojąc niezdecydowany na przystanku kolejowym w Sośniach Ostrowskich, takie i podobne myśli przebiegały mi po głowie :  Jaka będzie ta nowa Szkoła ?,   po jakiego czorta przygnało mnie do następnego "zadupia zdrój" ?.  Przecież w  moim rodzinnym mieście było wiele zasłużonych i nobliwych szkół średnich począwszy od samochodowej, budowlanej ,spożywczej, ekonomicznych ,ogólnokształcących i medycznych.   Stałem na peronie przystanku.  Prosty jak wizurka tor kolejowy.  Znikał ostatni wagon w czeluściach,  widocznej w dali, ściany lasu.

Podobnie,  nie sposób było dogonić czasu dwóch lat zainwestowanych w naukę w Rogozińcu.

 

Ale mimo wszystko ,  perspektywa pracy w leśnictwie , coraz bardziej wydawała mi się atrakcyjna,  i postanowiłem zrealizować marzenia mojej mamy o idyllicznej leśniczówce.    O prawdziwych powodach , podjętej za mnie decyzji  kierunku nauki zawodu , napiszę przy innej okazji.  Dość  powiem teraz , że moje losy i lasy swoją genezę miały w puszczy nalibockiej na wschodnich kresach Rzeczpospolitej, w  rodzinnych stronach dziadka.

 

 

Gdy pociąg wreszcie całkiem zniknął w dali , zarzuciłem  swój czerwony podróżny worek na ramię i powlokłem się w kierunku widocznej w oddali wioski.

A może nie będzie tak żle?!....

Droga różniła się od tej którą należało przejść ze stacji kolejowej Chociszewo do Rogozińca.  Tam pociągi przyjeżdżały pod wieczór i po ciemku trzeba było dojść do budynków szkoły ,  orientując się co do  kierunku po wydeptanej ścieżce leśnej i po światełkach  widniejących, pomiędzy koronami drzew, na  rozgwieżdżonym  niebie.

Tymczasem wylądowałem w Sośniach.

A może nie będzie tak żle?!....

Ruszyłem więc w trzykilometrowy spacer do Mojej Woli.

A może nie będzie tak żle?!....

 

Rozdział II.

 

"Pamiętnik znaleziony na dnie szuflady"

 


 

 

Pisane na wiosnę 1959 roku na pierwszych praktykach zalesieniowych w okolicach Rogozińca, w tzw. "Meksyku",  zapiski te przeleżały do wczoraj na dnie szuflady.

 

Na tych praktykach byłem z grupą

póżniejszego desantu do TL w  Mojej Woli - również piętnastolatków.

 

W Meksyku niepodzielnie rządził "meksykanin".

Gajowy słusznej postury , niestary,  z wąsem gęstym i czarnym jak szczotka do butów.

Mój podziw wzbudził tym, że sypiał z dwoma naraz kucharkami.

Wtedy nie wiedziałem do czego taki wąs może służyć.

Tam spotkałem się z naocznym przykładem właściwości paranormalnych Walka.

Walek do Technikum Leśnego przyszedł z gospodarstwa rolnego.

Jego właściwości paranormalne ujawniły się po tym, jak był świadkiem, kiedy podczas młocki zboża jego ojcu maszyna urwała rękę.

Walek widział przez ściany .

W transie potrafił przewidzieć wiele mających nastąpić zdarzeń, ale również na co dzień był bardzo pobudliwy i łatwo wpadał w złość -  a wtedy był grożny.

Pod wpływem jego przypadku ,moje zainteresowania na wiele lat skoncentrowały się wokół parapsychologii, radiestezji, mantyki , numerologii, itp.

 

Tekst ten przytaczam bez jakichkolwiek skreśleń czy poprawek.  {Korektę proszę o to samo }.

------------------------------------------

-------------------------------

--------------

 

1 kwietnia Meksyk.

 

Przyjechaliśmy .Nasi poprzednicy nazwali to Meksykiem.

W szczerym polu, a raczej stepie, tu gdzie niegdzie drzewka,

stoi parę budynków na krzyż i barak.

Światła nie ma , więc staramy się iść spać z kurami

i wstawać z pianiem koguta.

Napychamy sienniki słomą.

 

2 kwietnia.

 

Pobudki nie było , sami się budzimy.

Profesor od historii i geografii, zwany "Burbonem" zostawia nas na pastwę losu,

ukazuje się dopiero po śniadaniu, zdradza swoją obecność.

Do dziewiątej trwają dysputy czy warto jechać bo zanosi się na deszcz.

Wreszcie wyruszamy.

Dostajemy coś co przypomina nam łopaty i drewniane skrzyneczki na sadzonki.

Pierwszy raz w życiu będę sadził las !

Dowiaduję się, że to coś nazywa się "koszturem" i należy nim robić dołki.

Pracujemy we dwóch z "Żulikiem", on sadzi , ja robię koszturem,

potem łaskawie pozwalam Żulikowi popracować koszturem.

Chłopak z przejęciem wali w ziemię, a ja z ulgą stwierdzam ,

że wkładać sadzonki jest największą przyjemnośćią.

Słoneczko świeci, grzeje mnie w tylną część ciała.

Zmachani przyjeżdzamy do baraku .Czeka na nas już obiad.

Wcinamy go z nieprawdopodobną szybkością.

Wieczór.

Mirek pali w piecu, a chłopcy opowiadają sobie słone kawały na tematy seksualne ,

co jest bardzo pospolite na salach.

 

3 kwietnia.

 

Harujemy jak dzikie osły.

Wracamy pieszo wyprzedzając auto.

 

4 kwietnia.

 

Dzisiaj jest sobota .

Robiłem z Zygmuntem, świetny pracownik. Zobaczymy jak będzie dalej?

Jeden z kolegów zwiał do domu, chyba będzie miał grandę.

Dzielnie zwalczyłem pokusę kupienia sobie wina i zapalenia papierosów.

Postanawiam nie palić .Nad jeziorem Sodoma i Gomora.

Przyjechali rybacy z sieciami .

Poszłem do wieży kartograficznej.

Rozciągał się przede mną krajobraz poprzecinany laskami wspinającymi się na pagórki, gdzie nie gdzie poprzecinane polami zielonymi od oziminy i małymi jak zapałki domkami na tle błękitnego nieba.

 

5 kwietnia.

 

Niedziela .

Czeka się na nią , lecz gdy przyjdzie nie wie się co z nią zrobić.

Na ranem postanowiłem przekonać się i doświadczyć parę rzeczy.

Pobiegłem nad jezioro , żeby sobie popływać.

Pomost był dziurawy i przy okazji skąpalem się, a potem w łódce zamoczyłem nogi.

W mokrych skarpetkach poszedłem do baraku.

Dziwne ciągle czuję głód. Nigdy tego uczucia nie doznawałem.

Siadłem do gry w oko i tu dopiero przekonałem się co to znaczy hazard.

Znów opanowałem chęć zapalenia.

 

6 kwietnia.

 

Jakże wstrętnie brzmią wyświechtane słowa piosenki o pięknej miłości do dziewczyny

w ustach spitych kolegów.

W i K spili małego Jerzego za wyłudzone od niego pieniądze.

Kiedy skończą wyć te barany.

Mam okropne pióro i piszę przy lampie naftowej na raportówce.

 

7 kwietnia.

 

Pracujemy podwójnie.

Nieżle mi się grało w nogę.

 

10 kwietnia..

 

Jest deszcz.

Odpoczywamy.

Postanawiam coś napisać.

Na swoje nieszczęście zwróciłem uwagę na nią.

Jest strasznie miła.

Ujrzałem ją jak dziwne tajemnicze zawisko, bardziej tajemnicze niż piękne.

Przykuwało moją uwagę, była to potężne siła nie dająca mi spokoju.

Na tym pustkowiu jej indywidualność była tak zaskakująca jak ostra barwa pośród szarzyzny dnia .

Szczególnie interesująca była jej twarz, dziwna lekko wydłużona i niezwykle świeża, pachnąca bzami, młodością i zalotna.

Czasami w mgle poranku przez szarą zasłonę deszczu, drzwi naprzeciw mego okna skrzypiąc lekko uchylały się .

Jak nimfa sunęła przez korytarz deszczu i mgly.

Jej czarna spódnica trzepotała się na wietrze.

Jechaliśmy z zalesień w sobotę , jeszcze auto nie przyjechało,  gdyż miało wziąść robotników z sąsiednich pól.

Ona tam pracowała. Jak może wytrzymywać osiem godzin na polu ?

W aucie był niesamowity tlok, stałem koło niej nie spuszczając z niej oczu.

Nagle tknięta instynktem podniosła glowę.

Nasze oczy spotkały się i zrozumiałem ,że bez z tych spojrzeń smutno by mi było na świecie.

 

{Mój pierwszy wiersz}

 

Jak można wierzyć oczom dziewczyny ?

Tak dziwnym i tajemniczym .

Gdy w noc przy twarzy jedynej,

Słuchasz pieśni słowiczej.

 

Gdy zapach bzu w noc majową,

Odurzy cię i wskroś przeniknie,

I będziesz siedział z pochyloną głową,

Dotąd aż pieśń słowicza zamilknie.

 

Wtedy patrząc w oczy tajemnicze,

Trwać będziesz tak do rana,

O usta czemu wy milczycie,

Szepnijcie , kocham cię  kochana.

 

 

 

11 kwietnia sobota.

 

Jest sobota, będzie dziś zabawa.

Wszystkie dziewczęta i wszyscy chłopcy stroją się na nią.

 

12 kwietnia.

 

Rano pływałem łódką.

Wieczorem była zabawa .

Podczas niej doświadczyłem , że dziewczyna to też człowiek i nie gryzie.

 

Rozdział III.

 

Mojowolskie początki.

 

 

 

Maszerowałem ku swojemu przeznaczeniu.

Słonce było wysoko i grzało niemiłosiernie, rzemień torby wrzynał się w ramię.

Mijałem po lewej stronie wiejski ośrodek zdrowia, za pagórkiem porośniętym brzozowym laskiem.

Do tego budynku chadzałem dość często , więcej z przymusu niż z dobrej woli.

Z przymusu bo zęby miałem jak perełki , w każdym dziurka.

Urodziłem się na dwa miesiące przed powstaniem warszawskim i cały mój posag w tym czasie to był worek marchwi.

Biegunka została powstrzymana lecz dawki startowej wapnia juz nie było aż do pierwszych bombardowań, kiedy to tynk sypał się obficie.

W tym miejscu wszystkim apologetom wybuchu powstania , moje wyrazy uwielbienia.

Z dobrej woli - w wycieczkach do ośrodka - towarzyszyło mi zazwyczaj kilku mniej pilnych kolegów "załapujących" się na moje cierpienie.

Technika polegała na tym , że na zaświadczeniu o obecności na zabiegu stomatologicznym zostawiałem trochę miejsca u dołu , gdzie podpis składała bardzo szykowna stomatolożka. Reszta pawianów dopisywała się hurtowo.

Kiedy ja leżałem po resekcji zęba bez tylnych nóg i dogorywałem , dopisane towarzystwo bawiło się w najlepsze .

Rżnęło w karty, spożywało różne likwory z miejscowego baru pod dębem i czekało na koniec zajęć lekcyjnych.

Z tym barem "Pod dębem" wynika dziwna historia .

Nikt sobie nie przypomina aby taki funkcjonował w pobliżu szkoły .Obejrzałem fotki Jaszczura z pałacu w Mojej Woli .

To co czas zrobił z materią przypomina mi, że w podobny sposób obszedł się z moją pamięcią.

Ale na pewno, jak ustaliłem w lokalnej prasie , był w Sośniach  okaz dębu ,

póżniej lekkomyślnie wycięty,  to i pewnie był bar , który może miał inną nazwę oficjalną.

W tamtych czasach żadna wieś nie mogłaby istnieć bez baru .

Mam wrażenie , że komuś zależało na uzależnieniach od różnych używek.

Łatwiej się wtedy manipuluje kijem i marchewką.

Na przykład w wojsku powszechna była praktyka wyrażona w ten sposób ,

że teraz jest przerwa na papierosa, kto nie pali zbiera niedopałki i porządkuje teren.

Na taki rozkaz głupi by tylko nie zapalił.

A kiedy jesteś w nałogu ,jesteś uzależniony i od używki i od tego kto ci ją zapewni.

Łączy się z barem "Pod Dębem", z tym przybytkiem nieskomplikowanych uciech anegdota , jak to dyrekcja szkoły zabroniła obsługiwania uczni .

A na to powracający w rynsztunku roboczych kufajek , pił i siekier młodzi adepci leśnictwa , położyli na kontuarze nogi  obute w gumiaki tym samym udowadniając , że są najemnymi robotnikami leśnymi , tylko bardziej spragnionymi i likwory  zakupili .

W tym barze pierwszego dnia września  nowy desant  z  Rogozińca przebrał nieco miarkę i ci wszyscy, którzy nie wytrzymali testu przejścia po narysowanej na podłodze linii, za karę zostali skróceni o włosy na głowie.

Decyzja kierownika internatu była o tyle sroga , że nieodwołalna i wykonana przez niego osobiście.

Naruszała  najcenniejsze  dobra osobiste związane z głową.

Do włosów w czasach beatlesomanii męska młodzież przywiązywała dużą wagę. Jednak jak to zwykle bywa kij ma dwa końce, a każda przesada kończy się przesytem.

Kiedy przyjechałem spóżniony kilka dni , natknąłem się w umywalni na grupę nie  podpadniętych koleżków , którym wśród chichrania i żartów już łysi, golili głowy.

Mnie również zaproponowano taką operację na którą, mimo solidaryzmu,  nie mogłem się zdecydować.  I miałem nosa.

Dyrekcja bowiem zorientowała się , że cale towarzystwo wygląda jak pensjonariusze zakładu poprawczego albo oddziału zaatakowanego wszawicą i surowo zabroniła tak obecnie popularnej fryzury.

 

Julian Kordys - Moja Wola 1960

 

Mijałem po drodze gospodarstwa rolne , nie wiedząc, że będę mieszkał tam wkrótce

na kwaterze prywatnej.

Proces przeprowadzki właściwie rozpoczął się z chwilą zameldowania się w internacie. Kierownik internatu zwany "Tuptusiem" od podchodów jakie uwielbiał  czynić po godzinie ciszy nocnej, przywitał mnie po staropolsku ;

witamy ! jaśnie pan raczył pojawić się w naszych progach!

Takie dictum nie wróżyło między nami wielkiej miłości.

W szkole nie było innych roczników jak tylko aktualny i dlatego scedowanie pilnowania dyscypliny na tzw. "falę " nie wchodziło w rachubę.

Kursy pedagogiczne Tuptuś chyba pobierał gdzieś w zamkniętych zakładach użyteczności publicznej i według wyznawanych przez niego standardów,

należało znależć ofiarę i publicznie nad nią się znęcać dla przykładu

i podtrzymania ducha w  lokatorach internatu.

Teraz rozumiem, że do wyznaczonej mi roli przykładowego podpadziochy,

dla Tuptusia świetnie się nadawałem.

Każdy zagoniony do rogu stara się znależć z tego rogu jakieś wyjście.

Przystałem więc do ekipy , która wyprawiała się na stawy modżanowskie, po ryby na potrzeby konsumpcyjne kierownictwa szkoły.

Wyruszaliśmy póżnym popołudniem na stawy, które były wielkości nieco większej niż wanna, gdzie aż się kłębiło od karpi hodowlanych.

Wracaliśmy juz pod wieczór z workiem pełnym ryb.

Łowienie ryb polegało na zarzuceniu do wody byle czego z haczykiem , do którego karpie w amoku rzucały się gromadnie .

Przyznam szczerze, że imy korzystaliśmy z dóbr tak zdobytych.

Pokój, który Tuptuś przydzielił mi do mieszkania, był na poddaszu i posiadał skosy, a w nich okno, które zakrywaliśmy kocem i urządzaliśmy ucztę z udziałem nieszczęsnych karpi.

Nie pamiętam kim byli moi współpacze.

Jednak jeden z nich przyczynił się walnie do nadania drugiego imienia mojemu drugiemu synowi, chociaż w metryce miał wpisane inne  Skomplikowane, prawda ?

To wydarzenie opiszę póżniej przy okazji opowieści o towarzyszach doli i niedoli internatowej.

Jak było  do przewidzenia , strażnicy gospodarstwa rybackiego odłowili również nas .

Zrobiła się dzika afera.

Zleceniodawcy oczywiście się wypięli na wykonawców, wezwano rodziców i nałożono nieformalne grzywny , które jednak trzeba było zapłacić.

Od ponad pięćdziesięciu lat nikt nie zdołał mnie namówić na wędkowanie,

chociaż wigilijnego karpia w galarecie bardzo szanuję.

Właściwie tylko raz , już w dorosłym życiu, biernie asystowałem w "rybałce" admirała czarnomorskiej floty, który zawitał z wystawą "Azja daleki wschód".

Jego wędkowanie  zaowocowało ugotowaniem "uchy" z konserwy, którą przezornie zabrałem na wyprawę oraz spożycie paru opakowań "Stolicznej".

Czyli "wsio normalno ! ".

 

Rozdział IV.

 

Nauka i praktyka.


 

Ktoś kto czyta te wspominki , mógłby dojść do wniosku , że pobyt  w Technikum Leśnym obfitował w same kolorowe zdarzenia, a nauka poszła w las. Nic bardziej fałszywego być nie może .

 

Codziennie były zajęcia lekcyjne , co półrocze zaliczenia , kroczyliśmy w procesie dydaktycznym  od początku roku szkolnego do jego zakończenia.

O ile pałac księcia brunszwicko-oleśnickiego mieszczący internat opisywany i obfotografowany został na wszystkie możliwe sposoby , jak modelka na wybiegu ,

o tyle budynek szkolny za Młyńską Wodą pozostaje w jego cieniu u reszty wspominkowiczów.

Mnie kojarzy się on z salą klasową z trzema rzędami szerokich  dębowych ław , jak w kościele zespolonymi z siedziskami.

System skoszarowania szybko mnie nauczył, że wszędzie jest ciemno, a już najciemniej pod latarnią. Dlatego zasiadałem w pierwszej ławce po lewej od drzwi wejściowych. Reszta kolegów i koleżanek lokalizowała się w zależności od aktualnej sytuacji.

W ostatnim rzędzie ławek gromadzili się karciarze , przy oknach ci którzy łaknąc świeżego powietrza nie wytrzymywali dłużej trudów wykładu i wyskakiwali przez okna wiejąc do lasu , wykorzystując każde drzewko i każdy pagóreczek.

Im byli dalej od budynku tym bardziej byli  widoczni dla poczciwego "doktora",

który miał tę wadę wzroku ,że nie widział na długość klasy ale dalej miał w oczach lornetki.

Nieraz dziwił się, wyglądając przez okno, co dany delikwent robi pod lasem ,

kiedy przed chwilą słyszał go pod swoim nosem.

Dla porządku dodam , że klasa była na parterze budynku i wyjście przez okno nie wymagało wcześniejszego treningu skoczka spadochronowego.

Dla mniej wytrzymałych takie przerwy miały swoje uzasadnienie, pewnie "doktor" chętnie by sam do nich dołączył w dniach w których dyrekcja w swojej mądrości planowała mu siedem godzin wykładów  jednym ciurkiem.

 

Właściwie to tylko urokliwy obraz Macieja Kucharskiego oddaje widok budynku szkolnego za Młyńską Wodą.

W zgodzie ze wszystkimi szczegółami na obrazie widać na nim przybudówkę szopy po prawej stronie , za którą wyskakiwaliśmy na przerwach zapalić papierosa,

a nieczęsto urządzaliśmy sobie różne zawody. Żeby nie być posądzonym o obsceniczne opisy nie wspomnę tu jakie .

Nie kojarzę aby w budynku było zaplecze naukowe w postaci biblioteki, pracowni, sal audio wizualnych i tym podobnych brewerii na ówczesne siermiężne czasy.

Początkowo raz w tygodniu, a w klasach starszych dwa dni, zajmowała praktyka. Dyskusyjnym jest to , że praktyki te i dłuższe kształciły nas w zawodzie robotnika leśnego. Prymitywne narzędzia, które uczono nas obsługiwać to piła , siekiera,

kosztur, klupa, sierp, maczeta itp.  Jak na XX wiek to niewiele.

Zamiast uczyć się organizacji i zarządzania gospodarstwem leśnym wykonywaliśmy ciężkie prace przy pozyskaniu drewna czy czyszczeniu upraw młodego lasu. Anachronizmem była ścinka dorodnych sosen ręcznymi piłami , kiedy już wtedy przy pozyskaniu pracowały świetne szwedzkie piły spalinowe "Be-bo" , a choroba wibracyjna była już znana. Od dźwigania wyrąbanych drzew lewe ramię mam niższe.

Wiedza ta mogłaby być przydatna w przypadku przymusowego sanatorium gdzieś w okolicach Kołymy.

Jeden miesiąc w okresie wakacji letnich zajmowały praktyki na  które szkoła delegowała indywidualnie swoich uczniów.

Nawet przydzieleni do ekipy urządzającej obszary leśne ,

wykonywaliśmy proste prace robotników , gdzie kontakt z teodolitem lub łatą mierniczą miał charakter naramienny i ograniczony  do ich dźwigania za kierownikiem robót. Nadleśnictwa przyszkolne miały darmową siłę roboczą co w warunkach jej niedoboru, było dla nich sytuacją komfortową.  A jak jest obecnie ?

Zachęcam aktualnie uczących się i wczorajszych absolwentów szkól leśnych , którzy trafili do portalu mojowolczyków i chcieliby się czegoś nauczyć od mocno starszych kolegów , do umieszczania na forum swoich uwag na temat nowoczesności przekazywania im wiedzy tak teoretycznej jak i w praktyce.

 

[Do administratorów portalu apeluję o zdjęcie knebla portalowi.

Ktoś kto chciałby ustosunkować się do prezentowanego tu materiału , prędzej zrezygnuje jakby miał się rejestrować przy byle okazji.

Wiem i rozumiem co to jest spam, ale po to właśnie są administratorzy żeby wycinać niechciane reklamy, paniusie które kreślą serduszka i zamieszczają swoją poetycką  "tfurczość" oraz wypowiedzi zbytnio wulgarnych menów.]

 

A właściwie to ciekawe na ile nastąpiły pozytywne zmiany w szkolnictwie leśnym - Pałacu w Mojej Woli nie odzyskamy bo i komu on jest potrzebny? ?...ale wpływ na kształtowanie młodych umysłów przyszłych leśników możemy mieć.

 

Żyliśmy w realnym socjalizmie. A jak mawiał klasyk tego ustroju "socjalizm to przede wszystkim ewidencja".

Przez pięć lat nauki figurował przedmiot pod nazwą pomiar drzew i drzewostanów. Nieodzowny był do ewidencjonowania wszystkiego co zielone.

Nie mogłem długo pojąć jak to jest , że metr drewna nie jest równy metrowi.

A że ani podręcznik , ani wykładowcy , ani moja mizerna inteligencja nie mogły mi tego uzmysłowić, zarobiłem lufę, czyli w dawnej skali ocen dwóję i skończyło się poprawką .

W tym czasie delegowano mnie na wakacyjne praktyki w okolice Drezdenka.

Leśniczy umieścił mnie w miasteczku u wdowy ,  której intencji,  zanim poznałem młodziutką przedstawicielkę miejscowego  "estabiliszmentu" czyli córkę właściciela zakładu fryzjerskiego , nie odczytałem właściwie i w porę.

Wówczas nie znałem porzekadła  ; "a u wdowy chleb gotowy".

Zdarzało się,  że zamiast parę kilometrów  do lasu zbaczałem kilkaset  metrów do zakładu fryzjerskiego. To zboczenie nie mogło się to nikomu podobać.

Leśniczy wyznaczył mi pomieszczenie w budynku leśniczówki pod lasem,

gdzie wcześniej trzymał narzędzia do prac zalesieniowych.

Lato było w pełni słońce grzało , ptaszęta świergoliły, a standard lokum to była ostatnia rzecz,  która mnie interesowała.

Jednak zboczyć do fryzjerówny było stamtąd trudniej.

Przy tej okazji naocznie potwierdziły się moje przypuszczenia,

że coś z tym pomiarem drzew i drzewostanów jest nie tak do końca prawidłowo. Dostałem zadanie sprzedaży gałęzi z okrzesanych drzew , pozostałych na zrębie, których nie zdążono spalić zimą.

Okoliczni rolnicy przyjeżdżali wozami po te gałęzie, a ja wystawiałem im asygnaty do zapłaty u leśniczego.

Ale jak tu ocenić bezwartościową dla gospodarstwa leśnego   kupę gałęzi, pod względem ilości metrów sześciennych?.

Widać chyba moja rozterka była aż nadto widoczna , bo jeden z wozaków wyjął zza pazuchy butelczynę mówiąc do mnie w te słowa ;..pisz pan te swoje papierki ale metry to pisz pan panie  praktykant tak żeby było praktycznie i nie było kantów, a i pana boga nie obrazić..

Po pierwszym poczęstunku , szacowanie gałęzi opałowych szło jak z płatka.

I tak oto odebrałem pierwszą praktyczną lekcję z pomiaru drzew i drzewostanów .

Bujne życie towarzyskie jakie prowadziłem  w miasteczku, dostępność do "aperitifuf", miejscowe kino, skutkowało tym , że pieniądze szybko się skończyły.

W tych czasach o bankomatach czy indywidualnych kontach nikomu się nie śniło , wyruszyłem więc autostopem do Gorzowa na spotkanie z ojcem , który od czasu jak nawiał zaraz po moim urodzeniu, teraz  zapałał chęcią nawiązania ze mną kontaktu. Droga prowadząca z miasteczka do Gorzowa  chyba  miała V kategorię odśnieżania ,

bo przez całe popołudnie pies z kulawą nogą się na niej nie pojawił.

Do południa żegnałem się z piękną fryzjerówną, po której pozostało wspomnienie czystego uczucia i imię dla mojej pierworodnej.

Przespałem się zatem na snopku słomy w przydrożnym zagajniku.

Kiedy się obudziłem słoneczko było już wysoko i ładnie przygrzewało .

Po porannej toalecie , polegającej na otrzepaniu się ze słomy i igliwia wyszedłem z zagajnika na drogę bo akurat ciężarówka zbierająca mleko od miejscowych gospodarzy dla mleczarni w Gorzowie zechciała się zatrzymać.

W tym roku wprowadzono dla autostopowiczów specjalne książeczki z kuponami nagród, dla kierowców zabierających włóczykijów do swoich samochodów. Takiej książeczki jeszcze nie miałem i kierowca kręcił trochę nosem .Przyrzekłem mu solennie , że jak tylko wejdę w jej posiadanie kupony, odpowiednio do ilości kilometrów wyślę mu pocztą, co póżniej rzeczywiście uczyniłem .

Po przyjeżdzie do Gorzowa zastałem ojca siedzącego na schodach swojej  służbowej willi. Czekał na mnie ponieważ minęliśmy się w drodze, jednak kiedy dokonywał rekonesansu w miasteczku opowiedziano mu  wszystko na mój temat .

Ojciec studia inżynierskie zrobił w Warszawie u Wawelberga - jedynej funkcjonującej w okupowanej stolicy uczelni.

Teraz był jednym z dyrektorów gorzowskiego Stilonu, produkującego jako pierwszy w kraju, taśmy magnetofonowe.

W czasie studiów nie pracował , rzekomo dlatego , że  ukrywał się przed okupantem. Dorabiał do pensji mamy produkcją bimbru. Dobry bimber w czasie okupacji był mocniejszy od pieniądza. Rzeczywiście musiał być robiony profesjonalnie i posiadać swoja moc, bo kiedy mama przedarła się przez barykady powstańcze, to w domu nie zastała ojca , który w tym czasie wyemigrował piętro wyżej do jej najlepszej przyjaciółki. Pewnie mój płacz niemowlaka tak go zdenerwował.

Teraz znowu miał ze mną problem - jak przygotować mnie do egzaminu poprawkowego z pomiaru drzew i drzewostanów. Piękne sierpniowe dni postanowiliśmy spędzić we trójkę  nad Wartą.

Ojciec demonstrował mi ogrom swoich uczuć do nowej pani jego serca, ja pokazałem mu podręcznik do pechowego dla mnie przedmiotu.

Po jego przewertowaniu ojciec lakonicznie stwierdził .."ależ tu, drogi synu, nie ma czego się uczyć !!.."

I rzeczywiście materiał zawarty w książce wytłumaczył mi na tym jednym posiedzeniu na łące nad wodą.

To była moja druga bitwa o wiedzę leśniczą.---

 

----------

 

 

[ ad vocem moderatora i administratora strony do akapitu zaznaczonego w tekście nawiasem :

nasza strona internetowa jest darmowa ale ma dwie niedogodności - po pierwsze niezależnie od naszych chęci i opinii zamieszczane są na niej reklamy właściciela hostingu, i - po drugie schemat organizacji naszej domeny jest ściśle powiązany ze stosowanymi przez właściciela hostingu szablonami Forum i Galerii oraz Regulaminem obowiązującym w hostingu..  Szablon Forum i Galerii zawiera obowiązek zaakceptowania Regulaminu i zarejestrowania się użytkowników co jest czynnością jednorazową i prostą, a póżniej każdorazowo logowania się nickiem i hasłem podanym w formularzu rejestracyjnym.

TEGO ZMIENIĆ SIĘ NIE DA !

Logowanie zabezpiecza osobiste konta i wpisy użytkowników przed ich niepożądaną zmianą czy zamianą przez  "intruzów internetowych". Obowiązuje  nieskomplikowany  regulamin Galerii i Forum  ale zdarza się, że krakerzy i spamiarze łamią zabezpieczenia i dlatego istnieje jeszcze funkcja moderatora strony - nie po to by zmieniać istotę tekstów użytkowników, ale aby ochronić naszą stronę przed "włamywaczami".

I co najważniejsze - jeżeli tekst czy zdjęcia są sprzeczne z regulaminem lub zawierają inne błędy formalne moderator może skontaktować się z konkretnym użytkownikiem i uzgodnić ewentualne poprawki po to, aby nie musiał skasować całości lub istotnej części - czasami wystarczy uzgodnić zmianę jednego słowa lub przecinka , ale bez "obowiązkowego i tylko do wiadomości moderatora" adresu internetowego podanego przez użytkownika w formularzu rejestracyjnym, nie mógłby tego uczynić.

Poza tym administrator-moderator strony internetowej to nie osoba anonimowa - jego adres e-mail i telefon znajdują się na stronie i są dostępne dla wszystkich. Gdyby ktokolwiek miał problem z nawigacją po Forum czy Galerii zawsze może uzyskać od niego pomoc -możliwa jest też opcja przesłania na jego adres e-mail  tekstu czy zdjęć z prośbą o ich zamieszczenie na Forum czy w Galerii.]...

 

 

----------------------------------------

 

Rozdział V.

 

Munduromania.


 

"Niedasię" !   powiedział administrator tej strony, ha trudno - "Roma
lokuta causa finita" czy jakoś tam podobnie mawiali
starożytni.

Przyjmuję to stwierdzenie z dobrodziejstwem inwentarza , co
jednak nie wpłynęło na moje przeświadczenie o konieczności
dyskutowania nad kondycją szkolnictwa leśnego i to od strony podmiotu
tego szkolnictwa jakim są jego uczestnicy - uczniowie i uczennice.
Od czasu ukazu  z 1819  roku Cara Aleksandra I o organizacji służby
leśnej i jej umundurowania minęło latek kilkaset , a ja podczas
pobierania wyżej wspomnianych nauk jakoś specjalnej różnicy nie
zauważyłem.

W Rosji carskiej, a zatem i w Królestwie Kongresowym, cała
służba państwowa [vide "Rewizor" Mikołaja Gogola] , jak przystało na
państwo totalitarne, była umundurowana i o hierarchicznej
strukturze.

Ciekawostką jest to, że pierwszym regulaminowym nakryciem
głowy był na wzór napoleoński tzw. kapelusz stosowany.

Pewnie stanowił prototyp furażerki .

Powitanie tym nakryciem głowy polegało na jego zdjęciu z głowy.

W miarę upływu czasu zmieniały się nakrycia leśnych
głów i na wszystkich pojawił się, z koroną czy bez,, orzełek
prowokujący do tzw . "bicia w dach".

Oddawanie honorów , meldowanie się
na przykład leśniczego do nadleśniczego, w czym znajdują wyjątkowe
upodobanie obserwujące damy, to oprócz oczywistego kretynizmu
[nadleśniczy nie tylko zna po imieniu  swoich podwładnych ale wie też jak
wabią się ich podwórkowe],  stanowi wyraz poddaństwa i serwilizmu.

Zaś odznaki stopnia i służby od zawsze w postaci kombinacji liści dębowych,
mają wskazać kto tu ma rację.
Nie tylko na te listeczki zainteresowany powołuje się udowadniając
swój autorytet formalny;  "o, popatrzcie ! czy mi tu wrona na ramiona
nasrała ?"

Według entuzjastów umundurowania służby leśnej , mundur
winien być paradny , wzbudzać szacunek do Państwa [u kogo ?...zające już dawno
wyginęły, zwierzyna płowa od czasu wynalezienia drylingu, trzyma się na
bezpieczną odległość, współczesne dworki nie wydają już rautów,
miejscowa ludność ma gdzieś szamerowania, bo z oczywistych względów
interesuje ją , jakby tu  leśnika w lesie nie spotkać] .
Ciekawostką jest , że w/g carskiego ukazu , wśród ośmiu klas
zaszeregowania, uczniowie szkół leśnych byli przed strażnikami i
strzelcami leśnymi.
Stopnie widoczne na mundurze dowartościowują przede wszystkim
posiadacza tych oznak, jeśli nie ma autorytetu rzeczywistego to na
patkach widoczny jest autorytet formalny .

Sam tego nieraz doświadczałem.

Przypominam sobie jak na zawodach strzeleckich w Hradec
Kralowe, jeden z miejscowych chorążych , lekko już podcięty w procesie
kanalizowania konkurentów z Polski, z lubością głaskał moje cztery
gwiazdki na naramiennikach munduru.

Ale niekiedy leśnicy nie przywiązują się do oznak stopnia i służby,

Niedawno temu wybrałem się z dwiema hożymi opiekunkami na grzyby do Nadleśnictwa Chocianów
k/Legnicy.

W miejscowości którą z żoną przezywamy "Pietruszki" jakiś
obywatel w ubraniu typu moro bez żadnych oznak, nie przedstawiając się
nawet kto on zacz , popędził mnie , ponieważ wydawało mu się , że
zaparkowany samochód w odległości ok 50 m od leśniczówki narusza jego
stan posiadania.

Zagrozil wezwaniem straży leśnej, a ja nie będąc pewien
czy mój przyjaciel jest jeszcze naczelnikiem tej straży czy może juz na
emeryturze, korzystając z  takiego polecenia spokojny już podjechałem
tuż pod znajome grzybowisko.
Wydaje mi się , że umundurowanie powinno spełniać li tylko funkcję
ubrania ochronnego leśnika. Ale to już nie mój problem.

Ciekawe ,że w Mojej Woli bywały okresy kiedy bez munduru ani rusz i bywały okresy
dowolności w ubiorze uczniów i kadry pedagogicznej.

Wystarczy sobie pooglądać galerię zdjęć grupowych różnych roczników.

Roczniki żeńskie umundurowane - wiadomo, za mundurem chłopcy sznurem,

potem różnie bywało.

Ja trafiłem na dobry czas, kiedy zamiast mundurków wyposażono
nas w zimowe ubrania robocze.
Paradoksalnie, przywiązywał szczególną wagę do umundurowania i drylu
wojskowego, dyrektor Adamczewski, którego niestety nie zdążyłem poznać
osobiście - były kombatant walczący z totalitaryzmem sowieckim i
peerelowskim, obejmując stanowisko dyrektora wdrażał wzory
charakterystyczne dla takiego społeczeństwa wodzowskiego.

W takim społeczeństwie naczelną zasadą
rządzenia jest autokratyzm gdzie jednostka jest niczym, a liczą się
masy, najlepiej jak są umundurowane.

Tu znalazłem odpowiedż na pytanie dlaczego moje
problemy i rozterki "wisiały swobodnie " moim pedagogom.
Ponawiam apel do uczącej się młodzieży szkół leśnych  -  piszcie o swoich
rozterkach również anonimowo .

Mój adres internetowy :
kuenken@poczta.onet.pl lub     Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.
Kiedy stworzy się system zakazów i nakazów to bardzo łatwo popełnić
wobec tych zakazów wykroczenia, tym bardziej, kiedy obowiązuje tylko
jedną stronę - uczniowską -  i kiedy nie został on nigdzie zapisany.

Ja osobiście nie spotkałem się z  żadnym regulaminem uczniowskim, a już o
instancji odwoławczej od arbitralnych  decyzji nigdy nie słyszałem.
Mój młodszy kolega z następnego rocznika uzyskiwał pomoc u
zaprzyjażnionego proboszcza parafii sosnieńskiej.

Za czasów mojego pobytu biegaliśmy w niedziele nie tyle do, co pod, kościół ,

spotkać się z co ładniejszymi miejscowymi pannami.
Przytoczę tu incydent ,na początku mojego pobytu w Mojej Woli.

Jak już wspominałem, kierownik internatu przydzielił mnie do  trzyosobowego
pokój na poddaszu budynku.

Były tu małe sale sypialne wzdłuż długiego korytarza, który kończył się oknem nad werandą.

Na tej werandzie jeden z kolegów, nazywany "nieogolony",  trenował grę na skrzypcach.

Rzempolił na nich bez względu na pogodę z wielkim samozaparciem.

Rzucaliśmy mu z góry drobne monety żeby tylko przestał .

Trwało to parę miesięcy, aż do pierwszych mrozów, kiedy nieogolony zrozumiał że zimno nie odejdzie, a słuch muzyczny nie nadejdzie, bo to iskra boża , której nie każdemu dano.
Jeden z mieszkających w naszym pokoju otrzymał pieniądze,

Jakąś , już nie pamiętam jaką, ale w tych czasach znaczącą kwotę w jednym
banknocie. Pieniądze te zniknęły .

Oprócz właściciela pieniędzy  w pomieszczeniu byliśmy tylko my dwaj.

Tuptuś posądził właśnie mnie i polecił,  przed relegowaniem z internatu ,

zawołać rodziców i sprawę uznał za zamkniętą.

Właśnie wtedy poznałem ze strony kolegi z klasy A,
który miał inaczej na imię ale ono mu się nie bardzo podobało, więc
używał imienia Jerzego, co to znaczy solidarność koleżeńska .

Jurek jak św. Jerzy powalczył ze złodziejskim smokiem i doprowadził , że sprawca
wypruł w naszej obecności ze swojego mundurka zaszyte pod podszewką
skradzione pieniądze.

Mój najmłodszy syn na drugie imię dostał Jerzy, oficjalnie z powodu

sterczącej czuprynki w okresie niemowlęcym, a
naprawdę na pamiątkę szlachetnego człowieka  i naszej szkolnej
przyjażni.

Dziwne ,sprawca się przyznał, a włos mu z głowy nie spadł.

Dzisiaj po latach mam wrażenie , że mogłaby to być prowokacja.

 

Rozdział VI.

 

Nie tylko nauka...


Nie samą jednak nauką leśnik żył.

Pażdziernikowa odwilż polityczna wpuściła nieco świeżego powietrza

do powojennej kultury i obok patriotycznych pieśni ,

piosenek o Nowej Hucie ,zagrzewających "do roboty , do roboty", pojawili się

prekursorzy  rock and rolla spolszczonego jako big beat.

Pod hasłem "polska młodzież śpiewa polski rock and roll" powstawały na wzór

The Beatles zespoły muzyczne wielce dla piosenki zasłużone.

Zdobyłem pierwsze w Polsce małogabarytowe radyjko "Szarotka" ,

na którym przed snem do poduszki wyłapywałem "Radio Luksemburg",

nadające jazz w ciągu calej doby.

Jeszcze w Rogozińcu zorganizowano nam występ wirtuoza gitary,

który oprócz utworów muzyki poważnej ,grał jazzowe standardy.

Od tej pory gitara jako instrument rzadki w naszym kraju zauroczyła mnie ,

chociaż nie było gdzie uczyć się jej, a mój słuch pewnie  nie był absolutny.
Na pierwszego muzyka w szkole  wyrósł Chrzan.

Do Mojej Woli przyszedł kiedy był ostatni rocznik dziewcząt, a grupa męska najmłodszego
rocznika oddzielona była w internacie ścianką działową.

Musiałaby być to solidna zapora , ale dyrekcja pewnie nie miała pojęcia ,

że w najlepszych zabezpieczeniach jest zawsze jakieś jedno słabe miejsce.

Chrzan i koledzy znależli sposób na to, żeby podglądać starsze koleżanki w łazience.

Widocznie potem nabrał takiej ochoty na walenie, że dał się
zamykać "Wujowi" w magazynku, razem z wielkim bębnem używanym przez
zespoły ludowe i tam godzinami trenował i szlifował swój warsztat
przyszłego perkusisty.

Z jego produkcji zapamiętałem przede wszystkim
ciągle spadającą na oczy grzywkę czarnych włosów.

Dzisiaj kiedy patrzę na jego wysokie czółko nie mogę powstrzymać uśmiechu .

Pewnie on też, kiedy przypomni sobie moją "chryzantemę' - i to jest główna przyczyna
dlaczego szczerzymy do siebie protezy !
Rzępoliłem zatem niemiłosiernie pod okiem naszego "Wuja" , który
dzisiaj nosiłby w Technikum Leśnym nazwę animatora szkolnej kultury ,

I był opiekunem zespołu muzycznego zorganizowanego wśród uczniów
pierwszego i drugiego rocznika.

"Wujo "zajmował się wszystkimi działaniami w sferze kultury z autentycznego zamiłowania.

Pasje przez niego ukształtowane okazywały się tą właściwą ścieżką, którą każdy w
życiu szuka, a właściwie , która szuka ciebie.

Powiadali , że kiedy dowiedział się, że egzaminu wstępnego nie zdał uczeń grający na
potrzebnym w zespole instrumencie  ,potrafił zmienić ocenę komisji
egzaminacyjnej i "artystę " z instrumentem miał w zespole.

To dusza artystyczna zamknięta w mundurze leśnika.

Jego syn , także uczeń naszej klasy i też genetycznie obciążony, robił piękne zdjęcia .

Nie pamiętam czy Wujo grał na jakimś instrumencie i dlatego pierwszym moim
nauczycielem gitary był kolega klasowy, tak jak ja warszawiak z
urodzenia , ale tam mieszkający.

Musiał mieć wcześniejszy kontakt ze szkołą muzyczną bo znał tzw. rosyjski strój ,

tak bardzo przydatny do akompaniamentu "sercaszczypatielnych" romansów cygańskich

czy ukraińskich dumek.
Z wszędzie udzielającym się Zbyszkiem, również desantowcem
Rogozińca, próbowaliśmy stworzyć coś w rodzaju grupy wokalnej.

W następnym roku szkolnym dołączyli do nas Marian, także mieszkaniec
Legnicy, który odebral staranne wykształcenie w podstawowej szkole
muzycznej,  i "Gwizdek", rozpoczynający pod okiem " Wuja " naukę gry na
trąbce.

Żeby grać bardzo popularne kawałki jazzowe Marian zamienił
akordeon na klarnet i już można było zagrać usłyszane w radio "Only
jou " Plattersów.
Nasze , pożal się boże,  występy dawaliśmy na imprezach szkolnych i
weselach, zaprzyjażnionych  z dyrekcją szkoły, leśników.

Te ostatnie ze względu na ilość spożywanej przez uczestników gorzały ,

podobały się bardzo.

Nam się zdarzało również mieć na drugi dzień bólogłowoporanki.

Pamiętam jedną urokliwą podróż, do którejś z
okolicznych wiosek , saniami , wśród ośnieżonego lasu.

Na imprezach szkolnych integracyjnych z płcią odmienną od naszej,

harce i przytulanki na parkiecie oglądaliśmy łakomie z wysokości estrady,

gdzie nas usadowiono.

Pozostawały nam jedynie przerwy pomiędzy tzw. Kawałkami,
ale w tych czasach wśród dziewcząt jeszcze nie zapanowała moda na
idoli wykonywujących rzępolenie.

Nasz park sprzętowy był równie prymitywny jak i moje umiejętności.

Wszyscy koledzy z zespołu byli o wiele głośniejsi niż moja gitara.

Ta sytuacja rodziła we mnie frustrację i kompleksy niższości .

Zamiast cieszyć się , że mało kto słyszy moje "produkcje",

cały czas kombinowałem wzmacniacz brzmienia gitary.

Oczywiście w tych czasach taki sprzęt był niesamowicie drogi co
i na naszym rynku całkowicie niedostępny.

Istniały juz pierwsze schematy budowy gitar elektrycznych tzw. desek ,

które faktycznie strugano ręcznie z drewna.

Jako przetworniki dżwięku można było nawinąć cewkę z miedzianego drutu,

potem małe manufaktury rozpoczęły ich półprofesjonalnę produkcję.

Taką przystawkę zdobyłem i kiedyś po seansie filmowym ,podłączyłem się z gitarą

do wielkiego lampowego wzmacniacza kinowego. Efekt był porażający!

Słychać było na tle całego zespołu  tylko gitarę , nawet  Chrzan na perkusji nie dał mi rady.

Ale wzmacniacz kino objazdowe zabrało po seansie, a ja znowu wpadłem w
kompleksy.

Ktoś mi poradził , że można jako wzmacniacz wykorzystać moją
"Szarotkę", przykręcając do jednej z nóżek lampy wyjście na przystawkę
pod strunami .

Nie było to idealne rozwiązanie ,głośniczek małego radia
często chrypiał i rzęzil sprzężeniami zwrotnymi , natomiast moje
samopoczucie znacznie się poprawiło.

Widoczna z dala wieża budynku internatu , była naszą salą ćwiczeń.

Akustyka jej pomieszczenia ze względu na małą kubaturę i kształt , bardzo przypominała

dźwięki wydawane z beczki.

Jednak pomimo tych niedogodności dobrze czuliśmy się w tym naszym azylu ,

gdzie nikt postronny nie miał dostępu.

 

Zespół muzyczny J.Kordys,  Z.Lorenz  i  ten trzeci...  /Moja Wola 1960/.

 

Inną moją pasją było modelarstwo lotnicze.

Ukazywało się już czasopismo "Młody modelarz" , Liga Przyjaciół Żołnierza prowadziła

Sekcje modelarzy, organizowała zawody i pokazy.

Brakowało wprawdzie balsy do budowy szkieletu samolotu , miniaturowe silniki spalinowe

to była egzotyka o której tylko się słyszało, ale finansowane przez państwo,
popularne było latanie na szybowcach niewiele tylko wielkością
różniących się od modelów  z napędem gumowym , lub na
wyciągarkach.

Kiedyś znacznym nakładem sił i środków wykonałem model szybowca
zdolny do dłuższego lotu. Lot udał sie na tyle , że wytwór moich rąk
odleciał w siną dal , korzystając z prądów wstępujacych zniknął w
chmurach, i tyle go widziałem.  Ostudziło to mój zapał do modelarstwa.
Nieodległy  od Mojej Woli Ostrów Wielkopolski dysponował lotniskiem

I sekcją szybowcową LPŻ.

Stamtąd przyjechali do szkoły werbownicy.

Oczywiście zgłosiłem się z wielkim zapałem.

Przeszedłem pozytywnie wszelkie testy sprawnościowe i wydolnościowe.

Jednak komisja odrzuciła mnie jako kandydata na latanie szybowcem.

Miałem 17 kg niedowagi w stosunku do swojego wzrostu.

Nie widziano sposobu na moje szybkie utuczenia do obowiązujących norm.

Zaproponowano mi karierę skoczka spadochronowego.

Zauważylem w tym jednak niekonsekwencję ;o ile szybowiec, z powodu mojej niedowagi,

nie zachowywał w locie poziomu , to gdzie by mnie mógł porwać większy podmuch wiatru?.

Nie wyraziłem zgody i tego do dziś żałuję, szczególnie po lotach w charakterze pasażera
róznymi maszynami .

Przysposobienie wojskowe było okazją pierwszego kontaktu z bronią.

Musiałem mieć jakieś predyspozycje bo wyniki były zaskakująco dobre.

I tak mi zostało na najbliższe 40 lat -  i dopiero
przekształcenia ustrojowe oraz stan zdrowia spowodował przeniesienie
do rezerwy zawodników strzeleckich.

 

Rozdział VII

 

Linia przeznaczenia

 

Tuptuś na gwałt szukał ofiary i przykładu własnej mocy kierowniczej.

Nie byłem święty, zatem nie za długo musiał  czekać na następną okazję.

Miał sprawdzone metody.

Nieodległe to były czasy kiedy za wschodnią granicą wybierano najuczciwszego dyrektora kołchozu czy sowchozu i rozstrzeliwano za niegospodarność. Ze sprawiedliwością to nie miało wiele wspólnego ale za to jak podnosiło dyscyplinę u pozostałych.

Tuptusiowi podlegała internatowa kuchnia.

Nie zauważyłem aby kadra oficjalnie przychodziła na stołówkę, mimo,  że kwatery nauczycielskie były jednoizbowe i nie posiadały kuchni.

W latach, w których wprawdzie nie było już kartek żywnościowych ale i też były kłopoty w zaopatrzeniu, znane było porzekadło , że przy dziesięciu jeden też się wyżywi.

Jeden z młodszych kolegów z rozrzewnieniem wspomina święto 8 marca kiedy to jego klasa dała wolne kucharkom , ale ponieważ przyszła do korytka cała kadra z nieproszonymi rodzinami, to  dla uczniów jedzenia niestety zabrakło.

Naiwniacy nie domyślali się ,że żle zaplanowali obowiązującą  dystrybucję żywności.

Kto miał klucze od spiżarni ten miał władzę rzeczywistą.

Dla picu codziennie uczniowie pełnili dyżury w kuchni niby nadzorując podział żywności, a w praktyce pomagając jedynie w cięższych pracach kuchennych.

Kucharkami były młode miejscowe dziewczęta pod wodzą starszej szefowej.

Z tymi dziewczynami bardzo się lubiliśmy, zawsze wesołe i skłonne do żartów , były wdzięczne za naszą nadobowiązkową pomoc w kuchni.

Jak grom z jasnego nieba poraziła mnie informacja o tym ,że jedna z kucharek poskarżyła się,

na niewłaściwe jej zdaniem, moje zachowanie podczas takiego dyżuru.

Nazajutrz zwróciłem się do niej czym uchybiłem jej godności,

ona jednak  poszła w zaparte wymyślając jakieś niestworzone bzdury.

Jej koleżanki mitygowały ją, jednak bezskutecznie.

W wyniku tej awantury dostałem od Tuptusia trzy dni na poszukanie sobie lokum i wyprowadzenie się z internatu.

Od tej decyzji nie było odwołania, nie odbyła się żadna rada pedagogiczna, nie przesłuchano świadków rzekomego incydentu. Typowy sąd kapturowy.

Koleżanki obrażonej niewinności pomogły mi znaleźć przytulisko u gospodarzy w Sośniach.

Oczywiście nie za darmo, a w domu akurat nie przelewało się.

Mama wściekła się i sprzedała rodowe srebra wyszabrowane wcześniej w rozpirzonej przez Niemców Warszawie , olała dyrekcję i jej krzywdzącą decyzję.

Samopoczucie kierownika internatu po wylaniu mnie znacznie się poprawiło , natomiast jego protegowana miała tzw .moralniaka i niebawem zwolniła się z pracy w kuchni, rzekomo w celu powicia dziecięcia.

Znowu oprócz poczucia wielkiej krzywdy miałem wrażenie prowokacji.

Pies z kulawą nogą nie wziął mnie w obronę.

I znowu niekonsekwencja systemowa: jeśli bowiem stwierdzono u mnie uchybienie dyscyplinie  to przytomny pedagog podjął by działania wychowawcze , nie zaś odsunięcie od internatu - tego tryskającego  żródła oświaty.

Rozpoczął się mój proces odchodzenia od środowiska uczniowskiego Mojej Woli,  który kosztował mnie w sumie przerwę i dodatkowy rok nauki , zbieg okolicznośći - zostałem znowu jednym z pierwszych absolwentów , po drugiej stronie lasu w TL w Miliczu.

Jednocześnie ten wypadek zmusił mnie do przemyśleń czy moje podejście do nauki jest takie jak się należy.

W pomieszkiwaniu u gospodarzy nie byłem odosobniony i okres ten zaliczam do wielce pouczających. Poznałem codzienne życie na wsi, zaprzyjażniłem się z ludżmi utrzymującymi się z ciężkiej pracy rąk, nauczyłem się doić krowę i oporządzać zwierzęta domowe. Poznałem mentalność i ludową mądrość ludzi na wsi.

Jako jeden z przykładów opowiem o dyskusji światopoglądowej z seniorem gospodarzy ,

który kilka lat szedł piechotą do swojej  jednostki wojskowej gdzieś na dalekim wschodzie imperium carskiego.

Na moją wątpliwość co do istnienia boga , którego nikt nie widział:  "a wiatr widzisz ?, a pewnie jest !"...

Metody karnego pozbywania  indywidualności wychylających się od przyjętego wzorca osobowego,  a właściwie przyznanie się do braku pomysłu na metodę wychowania, było dość powszechne w czasie mojego pobytu w Mojej Woli.

Następne roczniki też nie miały w tym względzie dużo lepiej.

 

Już po wielu latach w wyniku rozwijania pasji ezoterycznych, doszedłem do wniosku ,

że po pierwsze:

jeśli linię przeznaczenia masz jak wyrytą dłutem na dłoni , to nie fikaj.

Przeznaczenie  i tak ciebie spotka, bo każdy ma swoją ścieżkę losu zapisaną numerologicznie .

A kiedy dojrzejesz  to spotkasz na niej swego mistrza.

Jakie są rodzaje  i kierunki tych ścieżek można dowiedzieć się z numerologii , tej astrologii na skróty.

Losy  zmieniają się cyklicznie w/g z góry ustalonego schematu, a zmiany następują gwałtownie.

Po drugie:

w moim przypadku na zmiany losu miały istotny wpływ kobiety nie zawsze mojego życia.

Po trzecie:

wszystkie te zdarzenia, na pierwszy rzut oka tragiczne, w sumie okazywały się lekcjami, które po ich przerobieniu miały  wielce pożyteczne skutki.

W pierwszej wersji tego odcinka wspomnień zapędziłem się aż do wpływu kobiet daleko przed moim urodzeniem. Za daleko w czasie sięgałem i nie na temat naszej szkoły , czytający jednak muszą mi uwierzyć na słowo , że jest i była korelacja pomiędzy moim losem, a działaniem lub nie działaniem różnych kobiet.

Pierwszą niewiastą, o której wiem, że miała wpływ na moje losy, była  babcia, zostawiając moją matkę i dając drapaka po jej urodzeniu.

Następną była współosadzona namawiająca moją  matkę do spuszczenia z tonu , w moskiewskim więzieniu na Butyrkach,

Następna to była przyjaciółka mamy mieszkająca piętro wyżej w warszawskiej kamienicy.  Wspominałem już , że to do niej nawiał ojciec w czasie  powstania warszawskiego.

Gdybym wychowywał się w pełnej  rodzinie, to nikomu nie przyszłoby do głowy kierować mnie do korpusu kadetów .

Następna kobieta na pierwszym planie , która zaważyła na moich losach , to siostra ojca , która przyjęła nade mną opiekę, kiedy matka zawieruszyła mi się pomiędzy powstańczymi barykadami.

Z nią mam swoje pierwszy zdjęcie, a ona ze mną rzadko spotykany portret malowany farbami epoksydowymi.

Babcia ze strony ojca - ta  położyła się w poprzek mojej karierze wojskowego  i przyjechała do nas sprawować nade mną  domową opiekę. Niestety nie pożyła długo, i to nie dlatego, że jej życie zatruwałem , bo w listach wspomina okres pobytu z nami jak swój najlepszy życiowy czas, ale ze względu na  nowotwór, również wtedy nieuleczalny. Babcia miała brata, znanego lwowskiego,  a potem poznańskiego śpiewaka operowego. Zmarła kiedy miałem 12 lat, a kiedy miałem 13 wysłany zostałem do Rogozińca , oficjalnie aby spełnić marzenie matki o sielskim mieszkaniu gdzieś w lesie.

Na przeniesienie z Rogozińca do Mojej Woli , pewnie też miała wpływ pani w sekretariacie sporządzająca listę przeniesionych, albo jakaś inna o której  nie wiem.

Podobnie jak w  przypadku losu, prawa ekonomiczne także działają pomimo ich nieznajomośći.

Czy coś albo ktoś jak deux ex machina zmieniał moje przeznaczenie ?

Wydaje mi się , że ścieżka przeznaczenia wyznaczona przez liczbę losu wielokrotnie nasuwała się pod moje nogi.

Bywało tak ,że uporczywie na nią nie wchodziłem, a jeśli już na niej byłem to często wybierałem akurat inną.

W oparciu o analizę przyczyn i skutków dochodzę do wniosku , że przeznaczenie to zespół charakterologicznych cech, które dostaliśmy w chwili naszego urodzenia.

 

Są koledzy, którzy tak żle się czują w swoich aktualnie odgrywanych rolach , że w poszukiwaniu tej właściwej zmienili ileś tam stanowisk lub wykonywanych zawodów.

Np. ktoś, kto jest numerologiczną dziewiątką, zamiast miotać się całe życie , powinien zająć się niesieniem pomocy innym ludziom.

Nawet jeśli przed samym sobą odgrywa rolę tzw. silnego człowieka, ukojenie uzyska poświęcając się innym bez względu na to w jakiej dziedzinie . Dziewiątki, to tacy dobrzy dla innych ludzie , którzy nawet posiadając zdolności literackie nie napiszą nigdy wspomnień, żeby czasem kogoś nimi nie urazić. Pozostaje im beletrystyka i fantastyka naukowa.

Źle usytuowana życiowo siódemka , zazwyczaj prędzej mówi niż pomyśli, narażając się na opinię złośliwca i krytykanta szukającego wszędzie dziury w całym, natomiast jako pracownik śledczy będzie chwalona za umiejętność analitycznego wnioskowania.

W kilku przypadkach umocniłem się w przekonaniu , że liczby nie kłamią, a jedynie zapisane daty urodzin są wątpliwe.

Przykładem niech będzie moja mama, o zdecydowanych cechach numerologicznej piątki , obchodząca swoje urodziny 23 kwietnia ale mająca aż do 1967 roku zapisaną w dokumentach datę urodzin 24 , czyniącą z niej numerologiczną szóstkę ,całkowicie do niej nie przystającą.

Jest tyle systemów numerologicznych pomagających człowiekowi odnaleźć się w trudnej rzeczywistości ; wedyjska, chińska, kabalistyczna, pitagorajska, aż dziw , że niewielu korzysta z zasobów wiedzy tworzonej tysiące lat wcześniej , tak przydatnej zaplanowaniu przyszłości własnych dzieci, kariery zawodowej itp.

Czym innym  są systemy  dywinacyjne i jasnowidztwo.

 

Jako przykład i ciekawostkę podam przepowiednie Malachiasza .

Przepowiednia opiera się na wizjach, które św. Malachiasz rzekomo przeżył w czasie pobytu w Rzymie w 1139 r. na zaproszenie papieża Innocentego II.

Opisał on swoje wizje w postaci krótkich, zakodowanych zdań.

Manuskrypt Malachiasza został podobno zdeponowany w Rzymskich Archiwach przez Innocentego i w późniejszych czasach zapomniany.

Tekst zaczerpnąłem z przedwojennego wydania, a więc w czasie odległym od wydarzeń przepowiadanych.

_De labore Solis_ (z pracy Słońca) - zwolennicy tej przepowiedni zauważają, iż Jan Paweł II urodził się 18 maja 1920 w dniu zaćmienia słońca, a jego pogrzeb odbył się w czasie innego zaćmienia słońca 8 kwietnia 2005.

Przed jego śmiercią mówiło się też, że pasuje do tego określenia, bo wędruje po Ziemi (pielgrzymki) niczym Słońce.

W powieści Marcina Wolskiego Według św. Malachiasza słońce zostało skojarzone z symbolem Solidarności,  a praca:  z robotniczą przeszłością Karola Wojtyły.

_Gloria Olivae_ (chwała oliwki) przypisuje się Benedyktowi XVI[2] , ponieważ jednym z symboli zakonu św. Benedykta jest gałązka oliwna[3] - zwolennicy przepowiedni uważają, iż przyjęcie takiego imienia przez Papieża doskonale łączy go z zakonem benedyktynów.

Jeszcze inna interpretacja wiąże się z faktem, że Ratzinger urodził się 16 kwietnia, w dniu śmierci św. Benedykta Józefa Labre  (26 marca 1748 - -16 kwietnia 1783).

A jeszcze inna interpretacja jest następująca:  Słowa "chwała oliwki" od dawna wiązano z ciemnym kolorem oliwki, co miałoby znaczyć, że papież będzie czarnoskóry.

Benedykt XVI czarnoskóry nie jest, ale ma w herbie wizerunek głowy Murzyna.

Kolejna łączy się z interpretacją  "drzewa oliwnego" -  jako symbolu przywiązania do tradycji i konserwatyzmu.

Ja odnalazłem w Wielkiej Encyklopedii Chrześcijaństwa , że "olivettami" zwano zakon benedyktynów w wiekach średnich.

 

Moje zamieszkanie na kwaterze w Sośniach podziałało na mnie jak prohibicja Gorbaczowa na naszych wschodnich sąsiadów.

Urwanie się spod wpływów internatowej społeczności otrzeźwiło mnie ,

zobaczyłem ,

że istnieje również inny świat normalnych ludzi na tym nienormalnym świecie.

 

 

 



Rozdział VIII



"Bliskie spotkania 3-go stopnia"

 

 


Czytałem co niektóre wspomnienia kolegów i koleżanek i albo ogarnęła ich amnezja, albo ja chodziłem gdzie indziej i do innej szkoły.

W/g co niektórych, chodziliśmy do świetnie wyposażonych szkól i internatu , przystosowanymi swoją infrastrukturą do procesu dydaktycznego

i w świetnych warunkach socjalnych z fantastyczną kuchnią, a kadra pedagogiczna wysokich lotów i kompetentna , dbała o nasze wychowanie i ukształtowanie charakterów miłosników przyrody.  A może  tak po prostu wypada, podziękować za trud i wysiłek w  wychowanie.

I tutaj jasno prezentuje się wytresowana i obowiązująca w tamtych czasach zasada; nie wychylaj się bo jak się wychylisz, to pan wisz ,

zaraz plecy cię rozbolą, albo krzyż.
Tak sobie pozostawałem w rozterce, aż tu w jakimś fragmencie , pomiędzy wierszami, wspominkowicze bąkają cosik o nieczynnym w zimie ogrzewaniu i spaniu po dwie w ubraniach, a to o niesłusznym oskarżeniu o kradzież jakiejś durnej koszuli i relegowaniu z wielkiej łaski na drugi koniec Polski do innego technikum, a to o praktyce wzywania rodziców , kiedy metody wychowawcze szkoły zawodziły , tak jakby ci przestraszeni rodzice byli odpowiedzialni za skrzywienie charakterów ich dzieci, których latami nie było w domu.  Rodzice przestraszeni ewentualnym relegowaniem zdawali sobie sprawę , że beznadziejny poziom nauczania oraz wąska specjalizacja zawodowa ,dawały niewielkie pole manewru dla znalezienia innej szkoły.

Targali więc z domu synowie bogatych rolników walizy ze świńską rąbanką, synowie leśników ubite kabany, zające i sarny,

synowie rzemieślników wyroby swoich warsztatów ,piekarze i cukiernicy ciasta i torty. Najwięcej fantów dostawali ci nauczyciele ,

których wykładane przedmioty sprawiały najwięcej problemów. Niestety , nie było wśród nich orłów i okna mogły być szeroko otwarte.

Inżynier udawał polonistę, importowany ze związku radosnego doktor nauk bredził coś o brzozie lotniczej, mimo, że nikt już nie budował

samolotów z drewna. Jakże prorocze były to brednie, kiedy niedawno pewna brzoza rodem ze Smoleńska, narobiła takiego lotniczego bigosu.

Zasłużony partyzant II wojny światowej robotnik leśny i specjalista od ostrzenia siekiery i piły ,nauczyciel zawodu zostawał dyrektorem szkoły,

psychopata kierownikiem internatu, a nauczał zawodu nałogowy alkoholik.
Zastanówmy się co preferował hymn szkolny ,charakteryzujący się rymami stosowanymi przez obsługę  spod  Jasnej Góry.

Po pierwsze szarą pracę {powinno być w szarej strefie }, po drugie twardość charakteru.

Ani słowa o zamiłowaniu do przyrody, ochrony środowiska, wzajemnej solidarności i koleżeństwa.

I nakreślone w hymnie kierunki funkcjonowały, a echa słychać w niektórych wspomnieniach.

A ja tego bredzenia o wspólnym losie i twardości konsekwentnie nie śpiewałem.

Koty przywiązują się do miejsca, o ile sobie określony obszar obsikają, psy natomiast do ludzi.

Ze wspomnień wyłaniają się koty ,pomimo zaliczenia tzw. Rykowiska -  tzn. obcinanie ogonów.

Tęsknią za miejscem , które kojarzy się im z młodością chmurną i durną. Wspominają dobrze tych, przeciwko którym solidarnie się jednoczyli ,starając się nie podpaść ,nie wychylać, przetrwać. A najlepiej podczepić się pod któregoś z władców swoimi przymiotami lub za pomocą rodziców.

Niewielu zyskiwało sobie uznanie swoimi zdolnościami ,wynikami w nauce i jednocześnie nie świadcząc usług - poza przyswajaniem sobie wiedzy.

Na tej samej zasadzie wielu z łezką w oku wspomina czasy PRL-u bo byli wtedy piękni ,młodzi i szczupli, a o piramidalnych głupotach jakie wyczyniali właściciele kraju , różne Glazury, Śmietanki, Kłonice, czy pod  nazwiskami - ksywami z konspiracji, niewielu pamięta

.I ja nie pozostaję bez tego grzechu,  i w związku z tym mam potężne czarne dziury w pamięci swoich lat szkolnych.
Tak wcale być nie musiało ,kilka lat póżniej,  kiedy organizowałem Związek Młodzieży Wiejskiej w powiecie legnickim ,

bez udziału tzw. ciała pedagogicznego ,uczennice i uczniowie Liceum Ekonomicznego CRS ,pozytywnie wyrażali sie o swojej szkole i kochanych nauczycielach.

Doznałem szoku , sądziłem że to tzw. ściema, ale kiedy pózniej poznałem wspaniałego pedagoga, społecznika i dyrektora szkoły - Aleksandra ,

Uwierzyłem, że te oceny były szczere i prawdziwe. O większośći opisanych wyżej faktów dowiedziałem się już po latach i z różnych żródel.

Piszę o nich mimo protestów, bo może się ktoś obrazić, moich pierwszych recenzentów rodzinnych, Pokazać prawdę tamtego czasu.

Nie zafałszować obrazu ,choć pewnie  oceny są  subiektywne.

Moje cechy charakteru ,a wcześniej powiedziałem , że one są naszym losem i przeznaczeniem, nie pozwalały mi przejść obojętnie obok różnych niekonsekwencji. Ci którzy surowo zabraniali palenia tytoniu, sami ginęli w jego kłębach ,ci którzy gonili nas do nauki,

sami nie przykładali się do wykładów dyktując treść skryptów do zeszytów, i tak dalej, i tak dalej.

Szybciej zawsze mówiłem niż myślałem i do służby w dyplomacji i tak bym sie nie nadawał. Po latach, będąc już na emeryturze,

zaliczyłem  Akademię Feng Shui we Wrocławiu , wiem ,że wskażnikiem losu ,który również warto brać pod uwagę ,jest nauka Pitagorejska o liczbach przeznaczenia oraz o liczbie zawartej w w imieniu i nazwisku ,które razem zestawione wiele mogą powiedzieć o przeznaczonej nam drodze życia.

Nie ważne czyj obrazek nosisz w klapie marynarki, i tak rozmawiasz ze swoją nadświadomością za pośrednictwem podświadomości,

i to nazywa sie intuicja o której prof.Królicki mawiał ,że wiesz co zrobić, ale nie wiesz dlaczego wiesz.

Gdyby ludzie nie traktowali tej metody jak zabobon {kto wierzy w gusła temu dupa uschła}, zaoszczędzili by wiele czasu na błądzeniu po fałszywych ścieżkach i manowcach.

Wyznaczona przez los droga dla każdego jest jedna i nie ważne jak się ta ulica nazywa ,ważne jest czy poruszasz się we właściwym kierunku .

Kiedy poznasz jeszcze starszą od numerologii pitagorejskiej ,chińską sztukę wróżebną I Cing ,ci którzy mają do czynienia z informatyką ze zdumieniem zobaczą język zero jedynkowy stosowany  przez programistów komputerowych.
W leśnictwie mogłem  również zrealizować swoje przeznaczenie , gdybym wcześniej wiedział w jakim kierunku się udać .

Pracę jako leśnik powiatowy i las polubiłem, i byłem z niej zadowolony z chwilą kiedy zabrałem się za studiowanie Ustawy o prawie łowieckim,

i choć nie zabiłem żadnego zwierzaczka uważałem ,że w tym co robię jestem profesjonalistą.

I ze mnie byli zadowoleni. Niestety te sukcesy zaowocowały po kilku latach awansem i porzuceniem zielonego munduru ,ale to już inna historia.
Kiedy zamieszkałem poza internatem przestał mnie obowiązywać oportunizm , ale również i dyscyplina wymuszająca chodzenie do szkoły.

W ciągu roku opuściłem 24 dni. Przestałem kogokolwiek interesować i coraz częściej zamiast na zajęcia chodziłem do lasu i rozmyślałem nad swoją sytuacją.

Wracając niby to po zajęciach wstępowałem do dwóch nudzących się na wsi bardzo miłych przedszkolanek, gdzie przy gitarze i winku marki Kirys spędzałem czas wesoło i przyjemnie.

Coraz bardziej dojrzewała we mnie decyzja porzucenia szkoły ,tym bardziej ,że stancja kosztowała, a sytuacja materialna mamy była więcej niż mizerna.

Uczyłem się nie mniej od innych  ale ilość opuszczonych dni nauki wzrastała w geometrycznym postępie.

Co roku w okresie wakacji wyjeżdżałem na miesięczne praktyki. Za każdym razem o innej tematyce, przywożąc nowe życiowe doświadczenia.

Raz to były praktyki bombowe , kiedy zalesialiśmy tereny poligonu strzeleckiego samolotów SU -21 w okolicach Solca Kujawskiego.

Dzisiaj wiem ,że gdyby pilotowi omsknęło się o milimetr, to rakieta trafiła by w technikarza i zostałyby tylko gumowce.

Na innych praktykach w lubelskim spotkałem wielkie uczucie i podejrzewam, że to spotkanie miało już miejsce w innym życiu i wymiarze czaso- przestrzeni.Powinno skończyć się ślubem lecz na to byłem zbyt wielkim gówniarzem.

A może właśnie te nieuświadomione wspomnienia z przeszłości były przyczyną braku zdecydowania  o naszym trwałym związku,

a może dlatego ,że nie wchodzi się dwa razy do tej samej wody w rzece.


Większość moich szanownych kolegów i koleżanek roni łzy za podupadającym zameczkiem - internatem, niewielu zaś wspomina przyjażnie,

które szczątkowe, ale były .

Na marginesie powiem że nie widzę żadnego powodu nad rozczulaniem się rozsypującym się zamkiem.

Komu on dzisiaj jest potrzebny? Jaką mógłby spełniać funkcję?

Chętnie zamiast płaczu ,dowiedziałbym się komu on potrzebny na co i dlaczego i za czyje pieniądze ?

Zakupiony w niejasnych celach ,funkcjonalnie nie zda żadnego egzaminu ,a może roniący łzy z starą ruderą maja jakiś pomysłna niego.

Chętnie bym o tych pomysłach przeczytał.


Czytając wspomnienia Gwizdka byłem zdumiony jego pamięcią do zdarzeń i faktów. Jedyna  jego amnezja dotyczy kolegów z zespołu muzycznego,

którego rzekomo był filarem . Z opisu wynikałoby ,że Gwizdek był założycielem szkolnego zespołu,

a ja jak przez mgłę przypominam sobie jego pierwsze próby wydobycia dżwięku ze strażackiej trąbki ,

które bardziej przypominały efekty wcześniejszego spożycia wojskowej grochówki.

A już na pewno dołączył do nas razem z Marianem ,grającym na akordeonie kiedy byliśmy w trzeciej klasie,

i Chrzan wyrobił normę bębnienia w komórce Wuja..

Żaden z nas nie znał zapisu nutowego, bo i gdzie i kiedy miał się go nauczyć .

Gra na gitarze i w moim przypadku było to rzępolenie ,chociaż reszta w mojej ocenie z czasem dochodziła do perfekcji i grała całkiem przyzwoicie.


Więż koleżeńka to była nasza pięta achillesowa ,nikt z nauczycieli i wychowawców nie wpajał nam braterstwa zawodowego, przeciwnie,

polaryzacja była sposobem na utrzymanie dyscypliny formalnej, a oportunizm jak w każdej skoszarowanej zbiorowości , sposobem na przetrwanie.
Ze swoim zamiarem porzucenia szkoły nie kryłem się wśród kolegów, ale czy znalazł się któryś ,który zaprotestował ,

że jest to najgłupsza decyzja życiowa podejmowana na dwa miesiące przed maturą.

A trzeba wspomnieć, że Technikum kończyło się zdaniem matury,   albo wcale.

Również żaden z nauczycieli i wychowawców nie przejął się zbytnio moim głupim planem.

Tak więc przez nikogo nie indagowany ,spakowałem swoje manatki i wróciłem do domu i do pracy w nadleśnictwie.

Po 66 latach życia jest czas i miejsce na refleksje co nas w życiu spotykało i dlaczego. Popularne portugalskie fado w swoim tekście twierdzi ,

że wszystko co nas spotyka ,przychodzi do nas spoza nas.

Doznane krzywdy, te prawdziwe i te urojone, w większości  stanowią lekcje do przerobienia ,wielce uczone i pożyteczne, potrafią zatruć życie swoim natręctwem powracającym w myślach.

A często, i w nieprzemyślanych działaniach na oślep. dostajemy w ciągu naszego pobytu na tym łez padołku ,wiele znaków, których odczytania,

tak jak centurie Nostardamusa,  możliwe są dopiero po niewczasie.
W poprzedniej korespondencji nawiązałem do takich signifikatorów grubszego kalibru, jak np. przepowiednie dotyczących pontyfikatów przyszłych papieży.

Teraz opowiem co mi się samemu zdarzyło .

Otóż do Legnicy przyjechaliśmy z mamą w 1948 r. Zima zasypała miasto ,jak mnie się wtedy zdawało na cala moją wysokość.

W poniemieckim mieszkaniu jakie nam przydzielono piec dymił jak jasna cholera i trudno było ogrzać się przy nim .Nic dziwnego ,że przeziębienia,

a co za tym idzie gorączka, dopadały mnie często.  Kiedy temperatura ciała dochodziła w okolice 40 stopni C ,dopadały mnie majaczenia,

zawsze te same ,wyraziste i łatwe do zapamiętania. Początkowo niosły strach, żeby z czasem stać się czymś znajomym i oczekiwanym.

W tych majakach błądziłem pomiędzy pylonami charakterystycznymi dla budowli rzymskich, a może egipskich.

To jakie to były budowle mogłem stwierdzić dopiero po latach, kiedy miałem pojęcie ,że takie w starożytności były.

Czyli w wieku lat czterech widziałem obrazy, których nigdy wcześniej nie widziałem. To pierwsze moje spotkanie z nieznanym.

Niewiele póżniej, w czasie wakacj,i gościliśmy z kuzynem Staszkiem u ciotki w Dusznikach Zdroju.

Miejscem naszych zabaw była droga na kalwarię i wiekowa ,rosnąca tam lipa, w cieniu której często odpoczywaliśmy po harcach i gonitwach.

Potem nasze drogi się rozeszły. Po czterdziestu latach zawitaliśmy do Dusznik i oto kto siedzi w pijalni wód ? - Staszek,

przyjechał z córką na eliminacje konkursu Szopenowskiego. Oczywiście pierwsze nasze kroki skierowaliśmy do naszej lipy,

niestety, również ciężko doświadczonej, jak nasza przyjażń młodzieńcza.

Jestem przekonany ,że wielu osób mogłoby sobie przypomnieć podobne zdarzenia. 
Poza internatem mojowolskim we wsi mieszkało kilkoro uczniów i uczeninc.

Kiedy mnie właściwie bez powodu relegowano z internatu ,myśli miałem co najmniej ponure.

W czasie zajęć praktycznych ,skaleczyłem się w rękę i zakażenie  poszło długą pręgą aż do lewej pachwiny.
Zacząłem kombinować, że to nie boli, a skutki mogą być wiadome i nieodwracalne acz załatwiające wszystkie moje problemy.

I może nie byłoby dziś komu mędzić ,gdyby nie życzliwy donos do kierownictwa szkoły ,który uruchomił karetkę pogotowania ,

zastrzyki przeciwtężcowe i tym podobne.

Jak już wspomniałem, na sąsiedniej uliczce we wsi , na stancji mieszkał z okolic Wołowa, Henio , który miał narzeczoną o tym samym imieniu ,

z Ostrowa Wielkopolskiego. Spotykaliśmy się chętnie przy jakimś winku i wałówce , którą hoże dziewczę przywoziło z domu.

Spotkania były raczej z tych krótkich ,bo Heniowie zapadali w objęcia Amora i świat dla nich już nie istniał.

Skazany na przelotne romanse z wioskowymi pannami trochę im zazdrościłem siły, dojrzałości  i stałości uczuć.

Henryk to nie jest imię szczęśliwe, a o przykłady nie trudno począwszy od legnickiego Henryka Brodatego ,

skróconego przez moich tatarskich przodków o głowę, poprzez innych; jak Henryk Wacław Oleśnicki ,Henryk VII uzurpator, Henryk VIII król Anglii i inni.

Tutaj te imiona skumulowały się i nieszczęście gotowe. ,

Po któryś wakacjach dowiedzieliśmy się ,że na przejeżdzie kolejowym po którym pociąg pojawiał się raz dziennie,

trafił akurat w Henia na motocyklu, a może było  odwrotnie, .Rozpacz wielka, a i Heni prędko już nie zobaczyłem.

Ale najciekawsze spotkanie z przeszłości ustaliliśmy całkiem przypadkiem z moją mamą. Kiedy była już wiekowa i mało się ruszała z domu wpadałem często po drodze po pracy ,często z czymś na wzmocnienie krążenia i gaworzyliśmy sobie o tymi o owym.

Na pisanie wspomnień nie dała się namówić ,mimo bogatego życiorysu,, jak każdy kto przeżył kawałek rewolucji pażdziernikowej ,

kilka wojen i różnych wyzwolicieli kraju.

Kiedyś poskarżyłem sie ,że w snach powraca koszmar w którym jestem w jakiś pomieszczeniu ,może drewnianej chałupie ,z grupą innych męższczyzn.

Wiem ,że tworzymy jakąś nie bardzo legalna organizację pewnie powstańczą. Cały czas odczuwam strach przed dekonspiracją,

aż tu nagle otwierają się drzwi i wpadają umundurowani ludzie, a jeden z nich strzela mi skroń. Początkowo boję się, a póżniej wszystko odpływa,

na niczym mi nie zależy ,to co zostawiam za sobą jest nieważne ,jednym słowem stan błogości.
W rewanżu moja rodzicielka puściła farbę i powiada ,ze ma również taki jeden powtarzający się koszmar senny. Śni jej się , że musi doprowadzić jakąś grupę mundurowych do miejsca konspiracyjnego. Stara się kluczyć po miejscowości o niskiej drewnianej zabudowie , aż wreszcie podprowadza śledzących ją pod drzwi, a sama odchodzi. Te klocki nie trudno poskładać.

Kiedy wyleciałem z Technikum ,po roku pracy w Nadleśnictwie ,upomniało się o mnie wojsko, i jako specjalistę od koszenia trawy,

skierowało mnie do szkoły specjalistów ubezpieczenia lotów w Grudziądzu.

O tej jednostce powiadali ,że trzeba dupę mieć z mosiądzu ,żeby w szkole być w Grudziądzu .Było to jak najbardziej uzasadnione przed II wojną światową ,kiedy stał tu pułk kawalerii.

Wsiadając z biletem do pociągu z tłumem łkających i zaprutych w cztery litery poborowych i ich rodzin,

byłem jedynym ,który szedł do woja z uśmiechem na ustach.

Po pierwsze co mi mogli zrobić czego bym nie poznał w ciągu pięciu lat internatowego życia, a do tego , czy mógłby mnie docierać kapral gorzej od mojego nadleśniczego.

Dla mojego szefa, NOT-owskiego inżyniera ze ZBOWidowską przeszłością, moje niepełne średnie i tak było za wiele.

Chociaż nie miałem takiego zamiaru pobratałem się z innymi poborowymi ,w efekcie czego do jednostki dotarłem mocno miejscowo znieczulony.  
Podoficerowie zezwolili nam na położenie się w ubraniach na gołych łóżkach i tak dogorywaliśmy ,ja na piętrze, a poznany w pociągu ziomal z Legnicy ,

na parterze - rzekomo ze względu na lęk wysokości.

Po dziewięciu miesiącach pobytu w szkole UL, okazało się, że jego lęk wysokości pozwolił mu na komfortową służbę we Wrocławiu,

a mój brak lęku wysłał mnie po przekątnej do Świdwina.

Okazało się że nie zawsze ułomność jest niekorzystna ,a nie każdy kto na ciebie nasrał to twój wróg, ale to już zupelnie inna historia.

Nazajutrz nie było czasu na pierdoly , fryzjer, pobranie pościeli , mundurów, oporządzenia, ścielenie łóżek i prasowanie taboretami,

szorowanie schodów i korytarzy.

Wszystko znane z internatu, nie robiło na mnie wrażenia.

Gorzej było z moim współspaczem, który zdążył już zaznać ciepełka żoninego i największym jego zmartwieniem był brak porannej erekcji.

Okazało się, że jego ślubna pochodzi z Ostrowa Wielkopolskiego i ma siostrę o imieniu Henryka.

Nie mylicie się tą samą od Henia - pechowego motocyklisty.
Po przebraniu się za "Szwejka" wysłano mnie do sprzątania wartowni. Biegnąc do niej w rytmie 120 kroków na minutę, stanąłem nagle jak wryty .

Przede mną stał pajac w czapce wojskowej tak dużej ,że gdyby nie uszy to by zasłaniała oczy, w za dużym mundurze ,ostrzyżony na tzw. glacę.

Kiedy juz się napatrzyłem i ruszyłem dalej ,on także ruszył .To było lustro przed wyjściem za bramę koszar!
Po skończonym sprzątaniu wracałem do budynku kompanii, a tu przy wejściu znowu taki sam pajac. No, myślę sobie, coś dużo tych luster.

To nie było lustro, to był teraz szer .Stanisław Markowski z V"a" .

Przywitaliśmy się serdecznie, a w ciągu 9 miesięcy szkolenia ,widywaliśmy się jedynie w biegu, bo Staszek trafił do innego plutonu.

On i ja jesteśmy na jednym zdjęciu. Kto z szanownych koleżanek i kolegów rozpozna któregoś z nas ma u mnie darmowy horoskop dla swojego dziecka, wnuka lub wnuczki.
Starym horoskopów nie robię ,już nie warto !Piszcie na adres e-mailowy: Adres poczty elektronicznej jest chroniony przed robotami spamującymi. W przeglądarce musi być włączona obsługa JavaScript, żeby go zobaczyć.

 

Julek Kordys w wojsku...

 

 

 

 

Rozdział IX



"Gdzie jesteście przyjaciele moi"

 

Obiecałem ciąg dalszy wspomnień zielonego mundurka, piszę więc pomimo wielgachnych dziur w pamięci,  co do imion i faktów , miejsc i zdarzeń.

Wybaczcie mi nieścisłości, ale kilkanaście dni temu stuknęło mi 67 lat , mocno stuknęło.

Pocieszenie w tym, że nie tylko mnie jednemu.

Skończyly się żarty, zaczęły się schody.

Liczyłem na waszą pomoc tak, jak kierowcy liczą że RDP zasypie wyrwy w jezdni.

Chce mi się trochę powieszczyć !

Wieszczyłem wrednie , że na forum pies z kulawą nogą nie zawyje, i admin sam ostatnio przyznał , że tak wlasnie się dzieje.

Przyznam się bez bicia , że starałem się wsadzić kij w mrowisko i spowodować dyskusję o tym, co bylo .

Odezwał się, a właściwie objawil się obrazami  "Dziadek", co do którego mam pretensje ,

że nie wyjawil swojego imienia i nazwiska , a pięknie maluje i gdyby nie przeputal pięciu lat w Mojej Woli i uczyl się porządnego zawodu, i rozwijal swoją bożą iskrę , byłby plastykiem calą gęą lub raczej całym pędzlem !

Cóż , w sumie niewielu z naszych rocznikow 63 i 64 trafilo do lasu, a jeśli trochę tam popracowalo  , jak w moim przypadku , to zrządzeniem losu lądowało tam, gdzie powinno, gdzie wiodla ich ścieżka przeznaczenia.

A z tą nie ma żartów.  Jak na nią nie trafisz , będziesz się męczyl , prawdopodobnie wpadniesz w jakiś nałóg , najczęściej pijaństwo, a w najgorszym przypadku skończy się chorobą.

Zarządzenie prohibicji w ZSRR skutkowalo pierestrojką, na Polskę podziałała blokada ekonomiczna załatwiona przez dwóch panów w bieli, widoczna nagimi hakami oraz transformacją ustrojową .

Miejmy nadzieje, że trafiliśmy na własciwą ścieżkę.

Żal mi tego czasu, który, kiedy pracowałem dla leśnictwa i  dla lasu , gdyby nie cholernie wybujala ambicja , wynikająca, jak to zwykle bywa z kompleksów, nie wyróżniłbym się na polu dzialalności zadrzewieniowej,  nikt by mnie nie  zauważył i siedzialbym sobie gdzieś przy lesie do usranej śmierci .

Jeśli chodzi o rozdzieranie szat nad dewastacją, już, ruin zameczku w Mojej Woli to niewielu znalazło się rozdzierających szaty, a u jednego z kolegów znalazła uznanie moja refleksja, na co to komu ?.

Skoro wojewódzki konserwator zabytków wystosowal pismo w stylu kozaków dońskich piszących do cara , "żeby im skoczył,  tam gdzie pana majstra może w dupę pocałować..wężykiem?. ..!?

Skoro ktoś utopil, a może wyprał dwa miliony i śpi spokojnie, albo  dostał  dotacje unijne i kupil za to kawałek plaży na Seszelach, a może  odliczyl sobie w majestacie prawa  bieżący remont tej chałupy od swojego podatku dochodowego.

A, że zameczek popada w ruinę !  iIe PGR-ów padlo , a popatrzcie na siebie albo lepiej na mnie .

Z chłopa w rozmiarze XXL została lużna M-ka.

Czy ktoś tym się przejął , przemijamy i ta ruina przeminie z nami? ...

Gdyby nie nasi następcy prawni kto, by o nas pamiętal ?

W okresie 6 lat przesunięto granice państw , przesiedlono całe narody, pozostały groby, które jeśli nie zostały zaorane , to zapadły się w ziemię i tylko garstka maniaków, a wśród nich , bliżej znana mi nekrofilka z Oławy, pazurami wyrywa chwasty na cmentarzach Lwowa, Kołomyi i okolic.

Ale jest, wydaje mi się, jedyny sposób na to, aby żale nad ruiną nie pozostały jedynie gorzkimi żalami .

Może ktoś odnajdzie spadkobierców  barona von Gierhardta i zaprosi do Mojej Woli , przecież leży ona w środku samej Europy.

Miało być o przyjaciołach ...

Słyszę próby skrzyknięcia w maju na spotkanie absolwentów w Mojej Woli.

W pierwszym odruchu pomyślałem sobie ; moje złotko grzebie niecierpliwie kopytkami - wróć - kółkami, w Tunezji i Egipcie strzelają, a mój Dragunow od 20 lat leży w magazynie, prędko nie przestaną . Bolek wrócił z niczym .

Pewnie w tym roku tam też nie pojadę, może spotkać się ze szkolnymi kolegami .

Znamy się w kręgu dwóch roczników , to niewiele.

Niektórych i młodszych ode mnie i starszych chciałbym spotkać i pogratulować , odwagi i szczerości swoich wypowiedzi .

Bernardzie!, odbrązowiłeś mimo woli  Stawkę w stosunku do której czołobitność i podziw wyrażana we wspomnieniach nie całkiem jest zasłużona. Podejrzewam nawet , że może być wywołane strachem przed jej bezkompromisowymi metodami pedagogicznymi.

Jednak zazwyczaj tak bywa , że ci co dali nam najgorszą szkołę czegoś tym nas nauczyli, może za wyjątkiem, również dyplomowanego kaprala Bigusia , który li tylko sadystycznie, znęcal się nad elewami.

Co w maju robić w Mojej Woli ?

Grzybów jeszcze nie ma, a zdrowia do picia już nie ma.

Wątpię, żeby któreś z pokręconych dziadków i jurnych jeszcze babek dowlokłoby się do gruzów naszej byłej Alma Mater.

Wyjątkiem jest tu Chrzan , bo zgłosil się na ochotnika i towarzysza wyprawy .

Jak z ilości wejść na stronę moich wspomnień , odliczyć krewnych i znajomych królika oraz admina mozolnie poprawiajacego błędy, pewnie kilkoro kolegów z mojego rocznika wspomnienia przeczytało .

Do wszystkich radośnie merdam ogonem i podaję łapę , lecz żadnemu nie chcialo się przypomnieć. A choćby krótki mail : ja też żyję i pozdrawiam . ?Nic takiego .

A ja, jak wspomniałem, mam dziury w pamięci i niektórych w ogole nie kojarzę !

Np. Zosię Kozak .

Były dziewczyny ; U Jadzi zapamiętałem buzię wiecznie z trądzikiem i wiotką figurę modelki, Krysia miala ogromny czar i cieplo niewieście, a Zosi nie pamiętam !

Tu w Legnicy straciłem kontakt z Marianem - pierwszym klarnetem w naszym zespole. Poszedł na emeryturę i tylem go widzial .Jeśli będzie to czytał proszę niech  się odezwie , posiedzimy w ogródku przy piwie.

Na "naszej klasie"srogo patrzą z fotografii Jasiu Broda i Kazik Musiał .

Jasiu!, to ja namówiłem Cię do nauki języków obcych zamiast rzępolenia na  balkonie na zamarzających skrzypcach.

Kaziu! , pamiętam do dzisiaj  twoje nauki rosyjskiego gitarowego stroju.

Odezwijcie się!!!!!.

Towarzyszu Ireneuszu! , gdzie teraz królujecie?.

Staszku Krzyżaniaku!, ostatnio nadzorowałeś kopalniaki w KGHM.

Staszku Markowski! ,wszak razem "elewaliśmy" dyplomowanych kaprali w Grudziądzu.

Zbyszku Sobecki z Borów Dlonośląskich w Ruszowie!, przypomnij sobie, jak ganiali nas miejscowi  po torach w Kraśniku Lubelskim.

Staszku Szpala!, do dzisiaj jestem Ci wdzięczny za pomoc w zdemaskowaniu prawdziwego złodzieja.

A najśmieszniejsze jest to , że w sprawozdaniu z jedynego zjazdu koleżeńskiego  21 września 1996 roku nie wymieniono mnie zarówno  wśród obecnych i nieobecnych w tym również nieżyjących.

Jak w bajce  biskupa Krasickiego ; " wśród przyjaciól, psy zająca zjadły .."

"NU ZAJAC PAGADI ! ...A MNIE WSIO RAWNO, ......A MNIE WSIO RAWNO !..."

 

 

 

Rozdział X

 

Jakby zakończenie, ale...

 

Czy pamiętacie epidemię grypy na początku 1962 r. ?

Wieści o niej dotarły również do Mojej Woli.

O ile na co dzień panowała zasada RWD [Ratuj Własną Dupę], o tyle brać harda szybko jednoczyła się wokół jakiegoś celu [dzisiaj powiedziano by projektu], który mógłby przynieść wymierne efekty nic nie robienia, albowiem już jakieś 4000 tysiące lat temu w starożytnych Chinach sztuka feng-shui zakładała działanie przez "nie działanie".

Oczywiście w tamtych czasach nikomu nie śniło się o starożytnych Chinach, częściej o Mao, niż o Żółtym Cesarzu, chociaż różnica pomiędzy nimi i ich stylem rządzenia mogłaby, by być, mało wyrażną.

Co by o nich nie mówić, głupi całkiem nie byli, czego nie można powiedzieć o naszym dyrektorostwie. W jednym  była zgoda,  i my i oni tytanami pracy nie byliśmy i, jak nadarzyła się okazja pozbycia się mnie z technikum, skorzystano z niej skwapliwie, wspólnie i w porozumieniu.

Mieszkaliśmy w takiej głuszy, że nawet wirus grypy by nas tu nie znalazł.

Jednakże kilku wybrańców dostało przepustki na sylwestra i teoretycznie mogłoby się zarazić.

I rzeczywiście parę osób poczuło się żle, a reszta solidarnie położyła się pokotem do łóżek symulując cierpienie i kombinując, jakby to oszukać termometry - przyrządy całkiem nieczułe na nasze niecne plany. Leżąc tak pokotem, każdy marzył o kilkunastu dniach wolności w domu rodzinnym , w którym na pewno zostało coś ze świątecznego stołu.

Całkiem niepotrzebnie szukaliśmy sposobu na termometry, niezainteresowana takim szczegółem szkolna służba zdrowia w osobie ponętnej pielęgniarki, każdemu kazała wypiąć dumne pagórki i delikatnymi rączkami zrobiła zastrzyk, z jakiegoś świństwa, na wzmocnienie wątłego organizmu .

W naszym "najweselszym baraku w obozie socjalistycznym" o strzykawkach jednorazowych nikt jeszcze nie słyszał i wrogiej propagandzie się nie poddawał.

Demokratycznie, więc, każdy z nas dostał w to samo miejsce i tą samą strzykawką.

Decyzja ta miała większy wymiar niżby wrzucono granat do wychodka.

Nie dość że zarażono nas wzajemnie  grypą to rozwlekliśmy ją po całej Polsce.

Niemniej jednak grypa miała być i była, i przerwa w nauce została uzasadniona.

Po tych ukłuciach komara polecono nam wynosić się na 10 dni, natychmiast i do diabła, tj. każdy gdzie tam mieszkał, ponieważ szkoła dysponowała jedną izolatką trzymaną na pokaz dla czasami pojawiających się komisji z ministerstwa.

Wydawało się, że zdrowy, jak rydzyk, złapałem pociąg do Wrocławia, a póżniej do  Legnicy.

Już dojeżdżając do miasta jego światła widziałem podwójnie, a zanim dotarłem do rodzinnego domu temperatura mojego ciała dochodziła do 39 stopni C.

Odleżałem całe 10 dni przyrzekając sobie nigdy więcej nie symulować żadnej choroby.

Pozostał mi ten obyczaj na długo, dopóki nie zrozumiałem, że zarazki przenoszą się przy pomocy strzykawki, a głupota tych od których zależymy, pomimo pozorów, jak w znanej pieśni; "nie zna granic ni kordonów".

Nie narzekam, w podobnej sytuacji byli wszyscy symulanci.

Na szczęście, "panie oberartz", żaden symulant nie zmarł.

A czy pamiętacie praktyki wiosenne w kwietniu  1962 roku w Nadleśnictwie Milicz ?

Jeśli ten tekst będą czytać autorzy portalu pierwszych absolwentów Technikum Leśnego w Miliczu -  www.milicz63.com - będą musieli znowu skorygować  to swoje "pionierstwo".

O tym, że pierwszymi absolwentami Milicza byli uczniowie Wydziału Zaocznego w 1967 roku przyznali, acz niechętnie, teraz, z kolei, muszą przyznać, że mojowolczycy byli równolegle z nimi pierwszymi lokatorami w pałacu  Maltzanów i także, przez dwa pełne lata, pomagali przy pracach remontowych.

W "nagrodę", w 1965 roku, Moja Wola przyjęła  do swego grona, 1/3 uczniów z Milicza.

Roszady kadrowe i cała ta "głupawa" trwały w najlepsze.

Znalazłem swoje listy, w których z zachwytem opisuję pałac milicki, sale rycerską i zakamarki w których naprawdę można pobłądzić, zespół przedpałacowy, oczka wodne, fontanny i rzeżby.

Niektórzy spotykali w pałacu  Biała Damę, ale to już całkiem inna historia innego autora, chociaż niedaleko, na stronie  po sąsiedzku.

Musiały być to praktyki komfortowe ponieważ, jedyny raz w ciągu mojego przydługiego procesu nauczania, proszę kochanych rodziców o nie przysyłanie pieniędzy, bo jestem "nażarty nie na żarty", gdyż kuchnia tu doskonała.

Po mojowolskiej "mizerii" nietrudno było o takie wrażenie.

Natomiast nie pamiętam czego te praktyki dotyczyły, i jak przebiegały.

Sądząc po okresie, w jakim się odbywały, musiały być związane z hodowlą upraw leśnych.  Liczyłem, o święta naiwności, że ktokolwiek z mniejszą demencją starczą podpowie mi jakiś szczegół, odezwie się na mój apel o informacje z tamtych lat.  ... Niestety!

Przekopując się przez sterty korespondencji, która pozostała po tamtych czasach, znalazłem ciekawą informację o tym, że Moja Wola to było miejsce tymczasowe, albowiem docelowo oczekiwaliśmy na koniec remontu pałacu w Miliczu i tam mieliśmy osiąść na stałe.

Stało się jednak całkiem inaczej. To dla Milicza, Moja Wola, po latach stała się miejscem zsyłki uczniów, co bardziej niepokornych i wykazujących się indywidualnym myśleniem.

Niezbadane były  wyroki pionu oświaty zawodowej w Ministerstwie Rolnictwa i Leśnictwa, ale biorąc pod uwagę ich ówczesny poziom, nie ma się czego dziwić.

Jednak Milicz był mi pisany i z trzyletnim poślizgiem na zasadniczą służbę wojskową  tam właśnie zakończyłem przydługą nieco edukację w zawodzie leśnika .

Proszę zwrócić uwagę na fakt, że rocznik 1963 we wspomnieniach nie jest reprezentowany zbyt licznie, a przecież wielu mądrali "cytatych i pisanych" było w dwóch licznych klasach A i B.

Tu dochodzę do wątpliwości, jakie ogarnęły naszego administratora, czy ma to wszystko jakiś sens?

Będę nieskromnie polemiczny i powiem, że ma wielki sens oraz przytoczę,  opierając się na własnym przykładzie, że obok żródeł pisanych równie ważne są relacje bezpośrednich uczestników wydarzeń, albowiem żródła pisane [zależy jeszcze przez kogo] mogą być bardzo tendencyjne.

Na przykład biografie słynnych ludzi są wybielane.

O naszym wieszczu  Adamie Mickiewiczu, gdyby nie odbrązawiacze, niewiele byśmy wiedzieli, a okres towiańszczyzny w jego życiu czy też tworzenie legionów byłby całkiem fałszywy.

Czy wiecie, na przykład, że Maria Konopnicka parała się ezoteryką i kabałą ?

Praktyki zawodowe, chociaż zajmowały nam połowę wakacji i ograniczały, i tak mizerne, kontakty z domem rodzinnym, były wielką przygodą  i nauką życia w wybranym przez nas zawodzie leśnika. Jeden dzień w tygodniu, w ciągu normalnego roku szkolnego, uczyły nas sprawności robotnika leśnego, natomiast, te w okresie wakacji dawały jako taki pogląd, na to, co robi leśnik w lesie. Oczywiście, na praktykach z urządzania lasu, wykorzystywano nas jako darmową siłę roboczą do cięcia wizurek i noszenia łaty pomiarowej. Teodolitu ani przyrządów kreślarskich nikt do ręki nam nie dawał, ale jakieś pojęcie o przedmiocie pozostawało.

Niezawodny, jak zwykle, Chrzan przypomniał mi ostatnio humorystyczne wydarzenie z praktyk klasowych, które odbywaliśmy w leśnictwie Śnieżka [zdjęcie w Galerii naszej strony].

Leśniczówka robiła imponujące wrażenie i położona była na szczycie drogi do Miłkowa.

Fajnie schodziło się do pracy z górki, droga powrotna była jednak bardzo uciążliwa.

Okolice Karpacza i Śnieżki traktowałem zawsze, jak coś bliskiego i znajomego, dlatego, skręcając do Karpacza w lewo od Kowar, po prawej stronie rośnie nasz las.

Otóż, czyszcząc uprawę na stoku jednej z górek w Karpaczu, nasz opiekun Doktor, wydał polecenie "...kryć się !", ponieważ w naszym kierunku zmierzała wycieczka dziewczątek z jakiegoś obozu harcerskiego.

Kiedy idące gęsiego harcerki zrównały się z pochowanymi w krzakach Doktor wydał kolejną komendę, coś w rodzaju "...do ataku, ...na nich !".

Wyskoczyliśmy nagle z głośnymi okrzykami wymachując maczetami.

Efekt był taki, jakby w stado kurczaków piorun uderzył, i niejedne majteczki zostały zmoczone. Oczywiście, potem przepraszaliśmy za głupi żart i zdaje mi się , że zaprzyjażniliśmy się z tym podobozem harcerskim.

Na praktyki byliśmy kierowani w różne strony Polski dzięki czemu poznawaliśmy różne regiony.

Ja dzięki praktykom zwiedziłem region lasów Drezdenka, Kraśnika Lubelskiego, Karpacza, Milicza i Solca Kujawskiego, o mało co nie stając się celem dla najnowocześniejszych myśliwców Suchowoj.

Mankamentem był fakt, że środki niezbędne do życia i na podróż zwracano nam dopiero po odbyciu praktyk.

Dlatego korespondencja z domem rodzinnym jest monotematyczna i sprowadza się do "kochane pieniądze przyślijcie mi rodzice".

Na takich praktykach spotkałem swoją "drugą połówkę pomarańczy", z którą wiązały nas potem długoletnie więzi przyjażni.

Pozostałe przygody z indywidualnych praktyk mogłyby stać się osobnym rozdziałem i może kiedyś właśnie ten temat tak potraktuję.

 

Mój recenzent i jednocześnie administrator strony wymaga ode mnie, żebym wreszcie skończył z jałowym gadulstwem i wyjaśnił,  jakie były przyczyny mojej rezygnacji ze szkoły na parę miesięcy przed maturą.

"Wiśta wio - łatwo powiedzieć!" , jak mawiał  główny bohater serialu "Daleko od szosy". Traumatyczne przeżycie i jednocześnie czarna dziura w pamięci.

Zastanawiające, dlaczego tak dokładnie moja pamięć została wymazana.

Okazuje się, że już inni zastanawiali się nad tym problemem.

Zygmunt Freud  w swojej teorii zapominania twierdzi, że proces zapominania jest umotywowany.   Wyparcie w psychologii głębi jest mechanizmem obronnym, którego zadaniem [ogólnie rzecz biorąc] jest nie dopuszczanie do świadomości pewnych przeżyć, doznań, myśli, afektów, impulsów, wspomnień itp.

Zgodnie z tymi założeniami pewne nieprzyjemne lub potencjalnie nieprzyjemne wspomnienia mogą być wypierane, czyli usuwane ze świadomości i niemożliwe do przypomnienia. Faktycznie, obecne są one nadal w pamięci, jednak są aktywnie tłumione, co skutkuje możliwością przywołania ich do świadomości ["zapomnieniem"].{patrz Wikipedia}. Subiektywnie mamy wrażenie, że te informacje po prostu nie istnieją.

Jestem usprawiedliwiony, niemniej jednak trzeba skorzystać z innych źródeł, jak własna pamięć.

Ojciec korespondował ze swoją siostrą, siostra ze mną i moją mamą.

W zachowanych listach krążących w tym trójkącie bermudzkim, znalazłem takie określenia jak; niedopuszczony do matury, skłócony z dyrektorem szkoły, mało zdolny, chociaż parę miesięcy wcześniej ocena była akurat diametralnie odmienna.

Zachował się preliminarz wydatków z którego wynika, że  miesięczne wydatki były rzędu około 1300 zł.

Biorąc pod uwagę, że moja pierwsza płaca w nadleśnictwie to 800 zł, to względy ekonomiczne ważyły na decyzji oddania walki walkowerem. Zresztąm wszystkim raczej ten problem swobodnie zwisał, i powiewał. Był to okres tarć wewnętrznych w tzw. ciałku pedagogicznym i zmian na stanowiskach dyrektorskich.

Przygotowaniem się do egzaminu dojrzałości zajmowała się, głównie, samopomoc uczniowska pod wodzą miłościwie panującego nam Irka Króla z Va.

Nad Moja Wolą powiały nowe "Wiatry".

Jedynego, który mógłby przygotować nas do matury z matematyki, pana Leona, wywiało do Technikum Rolniczego w Chojnowie, a dlaczego, można się było tylko domyślać.

Przez długi czas lekcje z tej dziedziny były zajęciami "na macie". Macie tu zadanie i rozwiązujcie. Do Mojej Woli na miejsce pana Leona przybyło przestraszone dziewczątko świeżo po studiach uniwersyteckich.

Jakże inaczej wyglądało przygotowanie do egzaminu dojrzałości w Miliczu.

Tam, w ciągu ostatniego roku, spokojnie  przerabialiśmy tylko te zadania, które mogłyby być na egzaminie pisemnym lub ustnym.

Relegowany, pod koniec roku szkolnego 1962, z internatu, na wskutek doniesienia pomocy kuchennej, traciłem kontakt ze swoim środowiskiem i nie mogłem liczyć na pomoc.

Powaricha ta oburzyła się ponoć moim niestosownym odezwaniem okraszonym brzydkim słowem, gdy nie wydała mi należnego do obiadu kompotu, i urażona pobiegła na skargę do dyrektora. Najśmieszniejsze jest to, że każdy z nas miał kiedyś dyżur w kuchni, a ja akurat w tym dniu.

Baba była w ciąży i być może hormony jebły jej na rozum, jak i naszemu głównemu pedagogowi, który już od dawna szukał kozła ofiarnego, aby wykazać determinację kadry w ściganiu niepokornych wychowanków. Według mnie, gdyby nie to, to za co innego, i tak by mnie wyrzucili, tak dla przykładu innym malusińskim.

Jest takie zdjęcie grupowe z tamtego okresu, gdzie na pierwszym planie znajdują się koledzy z klasy, a na drugim planie leży uczeń z głową schowaną w ramionach. Ten widoczek wiernie oddaje mój stan psychiczny w tym okresie. Jeśli  jeszcze dopowiem, że opiekunką naszego roku była zdewociała Stawka, to, przy moim młodzieżowym agnostycyzmie oddaje to obraz całości.

Nie mam żadnych dowodów na aktywny udział naszej czułej opiekunki młodzieży w decyzji o niedopuszczeniu mnie do matury, ale brak też jest jakichkolwiek dowodów na to, aby chciała temu zapobiec.

Przyznam się uczciwie, że w pewnym momencie odbiło mi, że wiem więcej od niej i chyba dałem jej to odczuć, albo ktoś życzliwie doniósł. To, właśnie, mogłoby być ostatnie słowo do bicia.

Brak dowodów to też dowód, no, może poszlaka, jak uczy kryminologia profesora Stępniaka.

Jak, jednak, napisałem wyżej, zapomnienie na wskutek traumy nie jest całkowitą utratą informacji, lecz tylko blokadą w ich wydobyciu.

Jeśli w autohipnozie potrafię je wydobyć nie omieszkam o nich poinformować, bo na pomoc któregoś z kolegów lub koleżanek, specjalnie nie liczę.

Pozostaje jeszcze pytanie dlaczego w tym, a nie w innym czasie mnie wyrzucono.

Postanowiłem się posiłkować numerologią.

Pitagorejska reprezentowana przez Gladys Lobos, określa potencjały energetyczne w dniu urodzin. Natasza Czermińska uwzględnia również Imię i Nazwisko w charakterologicznym portrecie człowieka, natomiast numerolgia chińska wg prof. Królickiego stawia bardziej na horoskopy partnerskie.

Długo nie mogłem znależć klucza do wyjaśnienia wydarzeń z mojego życia, a praktyczne sporo mam już za sobą.

Aż tu w jedynym, i to nie za bardzo poważnym żródle [Wróżka  Nr.11/95], znany aktor scen warszawskich Jan Matyjaszkiewicz twierdzi, że życie jest falą.

W środowisku aktorskim krążyły legendy o jego wykresach, na których można prześledzić swoje dotychczasowe życie, a także zobaczyć przyszłość.

Zbliżając się do siódmej "siątki" jest co analizować

Inne wykresy są dla mężczyzn o linii kobiecej i o linii męskiej, oraz inne dla kobiet o podobnie zróżnicowanych liniach.

Sprawdziłem  wszystkie punkty na tej fali z własnym życiorysem, ale nie będę się wdawał w szczegóły, bo właściwie  kogo to obchodzi,  który rok na przestrzeni kilkudziesięciu lat był dla mnie szczęśliwy, który zaowocował twórczością, a który nieszczęśliwy. Poniżej przedstawiam mały fragment mojego wykresu z niektórymi punktami lat nieszczęśliwych.

Musicie mi uwierzyć na słowo to naprawdę działa !

Wykresy te przeznaczone są dla tych, którzy nie boją się przyszłości, a jednocześnie chcą wyciągnąć wnioski ze swoich błędów.

Dopiero taki wykres uzmysławia nam czy to, co przeżywalismy w danej chwili jako wielkie nieszczęście, w rezultacie było, jednak, pozytywnym zbiegiem okoliczności. Dobrze wiedzieć w jakim jesteśmy okresie, aby zły czas przeczekać, a dobry wykorzystać do maksimum, kiedy na szczęście czekać aż samo przyjdzie, a kiedy szczęśliwym przypadkom należy pomóc.

 

nr nr 6 to "zdarzenia, wypadki"

nr nr 7 to "trudności, nieszczęścia".

 

***

 

"Pisz na Berdyczów"

 

Przy okazji:

dyskusja na temat ratowania zabytków, a w tym pałacu w Mojej Woli, nabiera rumieńców. Płomienne apele Kolegi Pawła Beceli,  poparcie przez administratora  anonimowej grupy i równie nieznanego  autora strony mojowolskiej   http://www.sosnie.ovh.org/podstrony/art8.html .

Wieszczę, że wszelkie te staranie o kant stołu trzeba będzie rozbić, a pisma do powiatowego inspektora nadzoru budowlanego i konserwatora zabytków to miauczenie kota srającego na puszczy w czasie gradobicia.

Z czego ten pesymizm ?

Ano w centrum mojego miasta Legnicy, niegdyś wojewódzkiego, stoi sobie 18 lat kilkupiętrowa  chałupa byłego Dresden Banku .

 

 

 

 

 

 

 

Pałacyk w Mojej Woli to chatynka w porównaniu z nim.

Vis a vis była siedziba Urzędu Wojewódzkiego, po drugiej stronie nadal jest siedziba Urzędu Miasta, a o rzut kamieniem biuro Powiatowego Inspektora Nadzoru.. To ostatnie, nie mogąc pewnie znieść widoku rozpadającej się budowli, kilka lat temu wyniosła się z centrum miasta, Urząd Wojewódzki wyniosło tam gdzie powinno, tzn. do Wrocławia. W ostatnich numerach miejscowych "Konkretów" [Nr. nr. 162/11,163/11], szefowa nadzoru budowlanego lała krokodylowe łzy, że po prawie pięciu latach zmuszona była wejść do obiektu, a mogło coś się na jej głowinę zawalić.

Jeśli ktoś chciałby kupić sobie gmach byłego banku to na allegro jest w cenie porządnej  warszawskiej willi. Kto sprzedał ten gmach i ile za to wziął, za takie "psie pieniądze", nie wiadomo. Właścicielami notarialnymi są jakieś dwa "słupy". Przez teren gmachu miała przebiegać arteria komunikacyjna i wiadomo, ile można by zarobić w takim przypadku.

Ale transakcja  została zastopowana przez konserwatora zabytków w obronie rosnących wokół drzew, i, jak podaje tygodnik "Konkrety", z tego właśnie względu konserwator wpisał budynek do rejestru zabytków. Konserwator przyrody, zapewne w rewanżu, zablokuje wycinkę drzew ochraniając kolejną ruderę.

Przyszła wichura i drzewa wewnątrz spróchniałe połamało, jak zapałki, a rudera nadal stoi.

Solidna niemiecka robota.

Łatwiej jest, tym instytucjom publicznego zaufania, nakazać rozbiórkę jakimś emerytom, wznoszonego w ciągu całego życia domku jednorodzinnego albo nałożyć grzywnę za brak numeracji stron w dzienniku budowy, braku tablicy informacyjnej na terenie budowy, czy wydać zakaz wyprowadzenie komina kotła gazowego w starej kamienicy lub zrujnować karą za wycięcie posadzonego na swojej działce drzewa. Na takie odważne decyzje można by liczyć na sto procent. W tym przypadku wszystko jest jasne.

Polemizując z autorem strony  www.sosnie.ovh.org/podstrony/art8.html, z pewna dozą nieśmiałości zauważę, że oprócz dobrego pomysłu na restaurację pałacu w Mojej Woli trzeba mieć ogromne pieniądze. A czemuż to, podatnicy gminy Sośnie, mają ponosi koszty remontu i przystosowania do tego pomysłu prywatnego obiektu ?

Było Technikum Leśne i jakoś szaleństwa w zatrudnieniu miejscowej ludności nie zauważyłem. Marzenia o specjalistycznej klinice pozostaną tylko w marzeniach, tylko maniak, samotnik albo nieudacznik  specjalista wyjechałby z ośrodka akademickiego do, proszę o wybaczenia, "zadupia zdrój", gdzie kontakt z nauką i nowoczesną aparaturą medyczną byłby żaden.

Może to będzie pytanie z rzędu głupich, ale zadam je na wewnętrznych stronach naszego portalu i oczekuję na odpowiedź:

- Dlaczego gmina Sośnie ma być zainteresowana odbudową pałacu? Dlaczego koszty tego przedsięwzięcia ma ponosić podatnik gminy, powiatu, województwa? Jaki widzicie w tym dla niego interes ?

A może akcja wysyłania petycji ma uruchomić unijne środki finansowe, a te nie biorą się znikąd. Czy tak, jak w przypadku Dresden Banku, wartość samej działki dawno przekroczyła już koszt jego renowacji, a posprzątanie po budowli ma nastąpić w majestacie przepisów o nadzorze budowlanym i konserwatorskim.

A tak - Vis Major ! Siła wyższa.

 

Napisał i podpisał to wszystko:  Julian Kordys   -   lipiec 2011.

 

 

Rozdział XI


"Sieroty po Miliczu"

Czyli, oczekiwany, ciąg dalszy "Wspomnień zielonego mundurka".

 

 

Zima taka dzisiaj bez śniegu, deszczowa, jak zapowiadają klimatolodzy na przyszłość, jedną z dwóch pór roku. Druga ma być podobno upalna, jak teraz w Hiszpanii, Portugalii i okolicach.

Bardzo mi to odpowiada, szkoda że nie dożyję.

Póki co, w chałupie zimnica, a więc kupili mi laptopa, posadzili pod kaloryferem na poduszek kupę, obchodzili w koło, całowali w czoło ! [Nie, nie, to z innej góralskiej przyśpiewki].

We wrześniu 2011 roku, jak było umówione, zjechały się roczniki ?technikarzy? z Mojej Woli.

I mnie korciło tam pojechać; a nuż spotkam kilka znajomych twarzy.

Nawykły jednak długoletnią służbą kwatermistrzowską, wiem, że najlepsza improwizacja powinna być dobrze przygotowana.

Powodzenie każdej potyczki, a co dopiero takiej bitwy, zależy od logistyki. Myślę sobie; starożytni Rzymianie zanim założyli obóz dla swoich kohort, przez rok wypasali w planowanym miejscu owce, a po roku stadko przerabiali na mięsko i uważnie badali ich wątroby. Jak były zdrowe to budowali dla wojska koszary, jak nie, wynosili się gdzie indziej.

I ja zasięgnąłem informacji.

Grzybów nie było, miejsc w stanicy "Pod białym Danielem" nie było, kąpielisko  nieczynne, zameczek w ruinie, moja wątroba tudzież.

Z mojego rocznika, ale z sąsiedniej klasy "A" - tej lepszej, planował pobyt Wiesiek Chrzanowski, perkusista zespoliku szkolnego o nazwie nawiązującej do The Shadows, fonetycznie brzmiącej w liczbie mnogiej  "Szli do wsi".

Akurat z Wiesławem potrafimy przegadać niejedną godzinę na Skype nie martwiąc się, że na drugi dzień drogówka będzie nas uważać za wczorajszych. Ucieszyłem się, jakbym spotkał osobiście, kiedy ze strony internetowych Furmanowiczów dowiedziałem się, że Wojtek  z Gienią [Dżiną] się pobrali http://www.formanowicz.pl/drzewo/zdjecia/zdjecie_19174.html , oraz, że Wojtek skończył, z lekkim poślizgiem, Technikum Leśne w Rogozińcu, tam gdzie razem swoją przygodę z lasem rozpoczynaliśmy.

Był  jednym z pierwszych, który nie wytrzymał metod wychowawczych Mojej Woli preferowanych przez internatowego "Tuptusia".

To właśnie, miedzy innymi, dzięki Dżinie i Wojtkowi prowadziliśmy żywot rozrywkowy, poznaliśmy mieszkańców Sośni Ostrowskich i okolic.

A, więc, do Mojej Woli nie pojechałem w ubiegłym roku i chyba dobrze się stało. Organizatorom zjazdów, oprócz należnej chwały, radziłbym brać pod uwagę, że niektóre roczniki za ich pomocą mogłyby się skrzyknąć, bo niebawem, ta leśna brać, będzie mogła, jedynie, udział w apelu poległych  brać.

A może, by tak, klub Dinozaurów ?

Dobrze się stało, że pamięć o absolwentach pałęta się w eterze Internetu - teraz jednak sam muszę zadbać o swoje interesy, wyłaniając się z niebytu.

Jak wcześniej pisałem, po odbyciu zasadniczej służby wojskowej dołączyłem do klasy maturalnej Wydziału Zaocznego mgr Kapuśniaka w Miliczu, gdzie to zawarłem ostateczne przymierze z leśnictwem.

Mnie odnaleziono i sam odnalazłem się w tej dziedzinie.

Szczególnie przypadło mi do gustu prawo łowieckie.

Zbliżałem się, nic o tym nie przeczuwając, do swojej ścieżki przeznaczenia.

Ta, zdobyta w Miliczu, wiedza łowiecka bardzo mi się przydała na funkcji tzw. leśnika powiatowego, a na pewno już, gdy nadzorowałem trzy koła leśnych strzelców podległe Armii Radzieckiej.

Co by nie pisał mój sympatyczny przyjaciel po piórze, Marek Jaszczyński, poziom w Miliczu, a na pewno na Wydziale Zaocznym, był o klasę wyższy niż w Rogozińcu czy Mojej Woli. A może, to tylko ja, dojrzałem ?

Nie mniej jednak, Milicz, to było miasto, z normalnymi szkołami i kadrą ludzi wykształconych. Tu rolnik nie wykładał historii  literatury, nie organizowano teatrzyków na żałosnym poziomie szkółki parafialnej, a mąż szkolnej pielęgniarki nie uczył biologii tylko dlatego, że był jej mężem.

Nie było zajęć "na macie" tzn. "...na, macie tu piłkę i grajcie...".

Jestem zdania, że Technika Leśne powinny funkcjonować na obrzeżach miast ośrodków akademickich gdzie znajdują się Wydziały Leśne, a także kadra pedagogiczna wysokiej próby.

Mam wrażenie, że nikt na to jeszcze nie wpadł,  a szkoda !

Wokół Poznania, Krakowa i Warszawy nie brak pięknych obszarów leśnych.

Warunki lokalowe do czasu przystosowania pałacu milickiego były trudne i w rozwiązaniu tego problemu istotną rolę odegrali słuchacze Wydziału Zaocznego. Rekrutowani z sąsiednich leśnictw i ośrodków Lasów Państwowych, w sposób często nieformalny, dostarczali transport, materiały budowlane, a nawet zatrudnianych u siebie robotników.

Kiedy dołączyłem do nich wielu legitymowało się już sporym stażem pracy.

Autorzy milickiego portalu, między wierszami, przyznali palmę pierwszeństwa absolwentom Wydziału Zaocznego, acz niechętnie http://www.milicz63.com/.

Pamiętam, że tuż przed naszą maturą, która miała miejsce w nietypowym terminie jesiennym, stacjonarni przybiegali spłoszeni zobaczyć, czego mogą się spodziewać w przyszłym roku.

Wydział był skromny i tablo takoż skromniutkie, dlatego dołączam również i wykaz imienny absolwentów Wydziału Zaocznego, wypełniając tym samym powstałą lukę informacyjną w historii milickiej szkoły.

Co do sporu, o to, kto większy miał udział w rzeczywistym budowaniu szkoły, wystarczy obejrzeć fotografie 14 letnich dzieciaków przyjętych do klas pierwszych.

W następnym odcinku, pewnie już ostatnim, zamierzam opisać, jak nie zostałem inżynierem leśnictwa, oraz przedstawić proste narzędzie do zastosowania "teorii falowej przeznaczenia".

 

Julian Kordys. Legnica. Styczeń 2012.

 

 

 

Genowefa Furmanowicz [Glubiak] i Wojciech Furmanowicz [uczeń TL w Mojej Woli] .

 

 

 

 

 

Opis do tabla TL w Miliczu pierwszych absolwenci Wydziału Zaocznego rocznik 1964-1967.

Zdjęcia od lewej do prawej:

Kadra; Naczelnik mgr Tadeusz Rejman, Dyrektor Szkoły mgr Marian Ptaszyński, Kierownik Wydziału Zaocznego mgr Edward Kapuśniak,

Wykładowcy; mgr Ryszard Osuch, mgr Lech Voelkel, Klementyna Dominas, mgr Maria Ptaszyńska, mgr Janusz Kaptur, mgr Stanisław Górecki.

Absolwenci; Zdzisław Gad, Zdzisław Końko, Antoni Paciorek, Julian Kordys, Lucjan Zbąski, Stanisław Słaboń, Adam Radwiłowicz, Robert Górnicki, Ryszard Baran, Adolf Głąba, Stanisław Nowak, Józef Smolak, Stanisław Woliński, Damian Szymonik, Jan Żygadło.

 

 

 

 

 


 

 

 

 


 

 

 

 

 

.

Poprawiony (sobota, 21 stycznia 2012 22:44)

 
Powrót