Wspomnienia Marka Jaszczyńskiego

Ocena użytkowników: / 3
SłabyŚwietny 

 

Marek  Jaszczyński <1963-1968>

 

Przedpiekle.   27.11.2007. ...z listu do Macieja Kucharskiego...

 

Witaj  kolego  Maćku !

To  moje  zdjęcie  z  tegorocznego  lata  -  w  tle  moi  przyjaciele  szykują  ognisko,  a  przesyłam  Ci  to  foto  dlatego,  że  chciałbym  pokazać,  iż  mimo  życia  w  mojej  samotni  tak  naprawdę  samotny  nie  jestem,  bo  mam  z  kim  żyć  i  mam  z  kim  wspominać,  bo  mam  z  kim  marzyć  i  mam  wsparcie  w  realizacji  tych  marzeń.

Spotykamy  się  każdego  lata,  choćby  na  parę  chwil,  u  mnie,  u  nich,  czasami  w  innych  różnych  dziwnych  miejscach  i  całkiem  niespodziewanie.

Nie  oczekuj  ode  mnie,  że  zaraz  wymienię  znane  Ci  z  ławy  szkolnej  imiona  i  nazwiska,  nie,  to  moi  przyjaciele  z  pozaszkolnych  i dzisiejszych  czasów.  Ale  zdziwiłbyś  się  ich  wiedzą  o  Mojej  Woli.  W  ich  szkołach  nie  było  tak,  jak  w  naszej,  oni  nie  mają  tak  różnorodnych  i  dziwnych  wspomnień  o  kolegach  i  nauczycielach,  oni  nigdy  nie  myśleli,  że  może  gdzieś  istnieć  taka  szkoła,  jak  nasza  i , że  można  być  tak  silnie  związanym  uczuciowo  z  okresem  nauki  i  dorastania,  oni  nigdy  nie  doświadczyli  tak  silnej  integracji  w  okresie  pomaturalnym.  A  ja  jestem  dumny  z  tego,  że  byłem  wychowankiem  i  uczniem  ludzi,  którzy  nauczyli  mnie  umiejętności  podtrzymywania  więzi  i  hołubienia  wspomnień,  którzy  nauczyli  mnie,  co  to  wspólnota,  koleżeństwo,  przyjaźń,  miłość,  którzy  wpoili  mi  zasady  prawidłowego  współżycia  rodzinnego,  zawodowego,  społecznego.

I  choć  w  prawdziwym  życiu  nie  zawsze  udawało  mi  się  sprostać  tym  naukom  to  zawsze  szczerze  wierzyłem  w  wartości,  które  mi  wpojono.

Pozostały  mi  też  zainteresowania  humanistyczne,  bardzo  dużo  czytam  i  uwielbiam  wracać  do  ulubionych  lektur,  nie  tylko  szkolnych,  interesuje  mnie  teatr,  balet,  opera  -  niekoniecznie  u  źródła,  przy  dzisiejszych  możliwościach  medialnych,.  telewizji  satelitarnej  i  internecie,  trochę  param  się  niekonwencjonalną  poezją,  trochę  maluję,  fotografuję,  staram  się  obcować  ze  sztuką  i choć  mieszkam  na  przysłowiowym   zadupiu  to  bywam  na  wystawach,  wernisażach,  w  muzeach.  Moja  żona  gra,  śpiewa,  maluje,  pisze  wiersze -  jest  repatriantką  z  Kazachstanu,  jej  stryj  Alfons  Kułakowski  jest  uznanym  malarzem  mistrzem  kolorystą,  moja  siostra  prowadzi  duży  antykwariat-galerię  gdzie  skupia  wiele  działań  na  rzecz  sztuki  dawnej  i  współczesnej.

Do  tego  dochodzi  bezpośredni  codzienny  kontakt  z  naturą  -  otaczającą  mnie  przyrodą  i  zwierzętami,  dzikimi  i domowymi.  Kocham  konie  i  część  swego  życia  poświęcam  właśnie  im,  co  daje  mi  wiele  radości  i  satysfakcji,  a  przy  tem  pozwala  wypełnić  czas  i  utrzymać  jako  taką  formę  fizyczną.

Moje  krótkie  opracowanie  o  pomaturalnych  kontaktach  z  kolegami  przesyłam  Ci  w  załączeniu,  fotki  z  tamtych  lat  podrasowane  nieco  na  komputerze  niestety  nie  nadają  się  do  przedruku , ale  są  dla  Ciebie  "ku  pamięci".

I  jeszcze  jedno  pytanie.   Czy  w  mojowolskich  czasach  nauczyliśmy  się  przyjaźnić?.  Odpowiedź  brzmi  TAK.  Ja  w  to  wierzę  i  ja  to  wiem.  I  to  jest  najważniejsze  w  tym,  co nas  tam  spotkało,  tym  należy   się  cieszyć,  chwalić,  przekazywać  wiedzę  i  nabyte  doświadczenia  w  tej  kwestii   naszym  dzieciom  i  wnukom,  to  jest  teraz  nasze  zadanie  na   starość,  piszmy,  więc,  o  tym  i  dzielmy  się  z  innymi,  publikujmy  i  głośmy  wszem  i  wobec  najbardziej  mi  zapadłe  w  serce  słowa  profesor  "Stawki"  -  "...pokaż  mi  swoich  przyjaciół,  a  powiem  Ci  kim  jesteś..."   i   "...na  wartość  człowieka  składa  się  wartość  jego  przyjaciół...".

Dlatego,  jeżeli  zechcesz  opublikować  i  ten  list,  to  w  hołdzie  moim  nauczycielom,  którzy  "przyjaźnić  się"  mnie  nauczyli  chciałbym  wymienić  poniżej  listę  moich  przyjaciół  -  tych  wszystkich  wspaniałych  ludzi,  którzy  pojawili  się  w  moim  życiu  i  których  mogłem  nazwać  i  nazywać  tym  imieniem,  na  których  mogłem  i  mogę  zawsze  polegać  -  i  choć  niektórzy  z  nich  odeszli  lub  nasze  drogi  z  czasem   się  rozminęły  to  zawsze  w  moim  sercu  i  wspomnieniach  będą  nosić  to  dumne  imię  -  PRZYJACIEL.

- moja  Mama  Daniela  Jaszczyńska,

- moja  druga  Mama ,  profesor  Elżbieta  Staw,

- Janusz  Zysnarski,

- Joanna  Bielecka ,

- Zbigniew  Mokwa,

- Halina  Sala,

- Zbigniew  Konczalski,

- Bogdan  Plewczyński,

- Edward  Hein,

- Bronisław  Kałużny,

- Katarzyna  Taran,

- Agnieszka  Gałązka,

- Michał  Kaczmarek,

- Lalmi  Lalmi,

- moja  ukochana  żona  Wanduszka.

Niestety,  nie  mogę  tu  wymienić  wszystkich  znajomych,  z  którymi  łączy  mnie  więż  koleżeńska  oraz  przyjaznych  mi  członków  rodziny,  bo  lista  taka  byłaby  wielokrotnie  dłuższa  -  prawdziwie  jednak  ich  cenię  i  zawsze  serdecznie  traktuję  lub  wspominam.

I  to  by  było  na  tyle.

Załączam  serdeczne  pozdrowienia

Marek  Jaszczyński.

PS.     Obejrzałem  Twoją  stronę  internetową  i  muszę  przyznać,  że   obrazy  mile  mnie  zaskoczyły  -  gratuluję  umiejętności  i  pomysłów.

Ostatnio byłem  w  Olsztynie  na  wystawie  Dudy  Gracza  -  tematyczne  ,  sielsko - anielskie  scenki  do  muzyki  Fryderyka  Chopina.  Ponad  dwieście  prac  w  większości  bardzo  dużych  rozmiarów  przesyconych  rozbłyskami  słońca  lub  zawoalowanych  mgiełką  fantasy,  oprawionych  w  bogate  ramy.  To  wystawa  wędrująca,  więc,  jeśli  trafi  w  twoje  okolice  to  polecam  -  obrazy  niechybnie  w  twoim  guście , więc,  powinny  Ci  się  spodobać.  Mnie  niestety  z  całości  podobał  się  tylko  jeden,   no  cóż,  każdy  ma  prawo  do   subiektywnej  oceny.


 

 

 

......leśnikiem być chciałem.....

Zamiast  wstępu;  apoteoza - zachwycenie  się,  ubóstwienie,  uwielbienie,  ukochanie,  czczenie  ponad  zwykłą  miarę,  ukazywanie  w  świetności  i  chwale  jakiegoś  wydarzenie,  postaci  lub  idei......

-------------

-----

Słotny  listopad 2007, pierwszy  śnieg,  wieczór,  świeca,  kieliszek  wina,  porozkładane  mapy  i  stare  fotografie,  konie  chrapią  w  stajni,  psy  śpią  w  pozycji  czuwania,  w  piecu  strzelają  wesoło  świerkowe  szczapy,  wszem  i  wokół  nostalgia -  wspomnienia,  wspomnienia, wspomnienia.....

Czterdzieści  lat  temu  myślałem  o  studniówce,  o  kończącej  ostatni  rok  szkolny  maturze,  o  przyszłej  pracy,  studiach,  porównywałem  realia  z  marzeniami.

Kim  wtedy  byłem  i  kim  jestem  dzisiaj ?...co  nam  zostało  z  tych  lat ?....

Zycie  to  twarde  stąpanie  po  ścieżkach  jakie  wyznaczył  nam  los,  to  ciągłe  podejmowanie  narzuconych  sobie  wyzwań  i  dokonywanie  wyborów,  to  umiejętne,  lub  nie,  łączenie  marzeń  z  rzeczywistością  i  konsekwentne  dążenie  do  obranych  celów.

To  motto  oraz  świadectwo  dojrzałości  z  wpisem technik  technolog  drewna  ze  specjalnością  leśnictwo

otrzymałem  na  drogę  życia  z  Technikum  Leśnego  w  Mojej  Woli,  na  drogę,  która  prowadzi  mnie  do  dzisiaj -   jakże  jednak  odmiennego  od  ówczesnych  oczekiwań.

A  jednak  z  pełną  determinacją  muszę  stwierdzić,  że  gdyby  nie  te  szkolne  lata,  gdyby  nie  ci nauczyciele,  wychowawcy,  koledzy i  gdyby  nie  ta  specyficzna  mojowolska  atmosfera  to  zapewne  nie  byłbym  tym  kim  jestem  i  nie  przeżył  bym  tego,  co  przeżyłem,  nie  dawał  bym  ludziom  tego,  co  dawałem  i  nie  brałbym  pełnymi  garściami  tego,  co  oni  mi  dawali.

Zawsze  miałem  duszę  humanisty,  zaraz  po  szkole  chciałem  nawet  studiować  filologię,  ale  punktów  brakło.

Zawsze  też  czułem  się  leśnikiem  i  choć  dzisiaj  nie  pracuję  w  tym  zawodzie  to  pewien  jestem,  że  moje  przeszłe  i  obecne  związki  z  lasem  i  jego  mieszkańcami  są  bardziej  zażyłe  i  podbudowane  miłością  niż  niejednego  leśniczego.

I  wreszcie  zawsze  miałem  własne  zdanie  na  każdy  temat,  bo  w  przeciwieństwie  do  wielu  ludzi,  jestem  homo  sapiens,  czyli  człowiek  myślący.

Po  szczęśliwych  3-miesięcznych   wakacjach  nad  polskim  morzem,  spędzonych  w  towarzystwie  brata  i  szkolnego  przyjaciela  -  Jasia  Zysnarskiego  -  z  wyboru,  tudzież   konieczności,  podjąłem  pracę  stażysty,  a  po  pół  roku  podleśniczego,  w  N-ctwie  Włocławek.  Niestety,  po  ponad  roku  adoptowania  się  w  środowisku  wróciłem,  z  rodzinnych  i  zdrowotnych  powodów,  do  miasta  Łodzi,  z  którego  pochodzę.

Nastały  czasy  przemian  zawodowych,  studiów,  rodziny,  innych  światopoglądów,  nowych  zainteresowań,  dzieci,  pracy,  robienia  i  wydawania  pieniędzy.  Nastały  czasy  ciągłych  zmian  i  przemian  -  moich  i  mojego  otoczenia.

Jedno  jednak  pozostało  niezmienne  -  to  moje ego  i  moje  zasady,  zasady,  które  wpojono  mi  w  młodości,  a  głównie  w  mojowolskich  czasach.  To  kim  byłem  i  jestem   może  nie  wszystkim  przypadło by  do  gustu,  ale  mi   pozwala  bez  strachu  i  żenady  patrzeć  w  lustro  i  w  oczy  ludzi,  których   na  swej  drodze  życia  spotkałem  choć,  być  może,  ich  opinia  o  mnie  jest  inna.

Aby  opisać  swoje  dzieje  musiałbym  zużyć  niejedną  ryzę  papieru  lecz  nie  one  będą  przedmiotem  niniejszej  rozprawki.  Dzisiaj  chciałbym  opisać  tych  kilka  epizodów

ściśle  związanych  z  mojowolską   przeszłością,  które dotyczą  moich  kontaktów  z  nauczycielami  i  kolegami.

Moim  przyjacielem  od  połowy  pierwszej  klasy  technikum  \ a  zaczynałem  naukę  w  Miliczu \ był  Jaśko  Zysnarski.  Do  dzisiaj  w  moim  telefonie  i  komputerze  figuruje  jako  "Żararaki",  a  to  dlatego,  że  na  początku  naszej  znajomości  uznał  mnie  za  osiłka  i  opowiedział  pewną  historię  z  książki  Szklarskiego,  czyniąc  z  siebie  jej  bohatera.  Nie  przyszło  mu  do  głowy,  że  wyższy  wtedy  od  niego  o  30  cm  kolega,  może  być  pasjonatem  przygodowych  powieści  i  innych  bardziej  lub  mniej  dorosłych  książek.  W  milickich  czasach  moja  ocena  ze  sprawowania  oscylowała  zwykle  w  okolicach  trójki,  jego  nieco  lepiej  -  więc,  w  sumie,  w  tym  czasie,  tworzyliśmy  "dobrą"  zgraną  parę,  ja  pełniłem  rolę  rycerza,  on  giermka  i  dopiero  po  przyjeżdzie  do  Mojej  Woli  nasze  wzajemne  relacje  zmieniły  się  na  kumpli  i  druhów.

Przyjaźń  przyszła  nieco  póżniej,  ale  za  to  mocna  i  trwała.  I  nie  jest  ważne,  kto  z  nas  bardziej  o  nią  dbał,  ważne  jest,  że  mimo  upływu  lat  jesteśmy  w  stałym,  choć  nieco  chaotycznym  kontakcie  i,  że  w  razie  potrzeby,  możemy  na  siebie  liczyć.

Pamiętam  maturę  z  matmy.  Posadzili  mnie  belfrowie  przy  stoliku  równoległym  do  katedry  i  odległym  od  niej  mniej  niż  pół  metra.  Przy  stoliku  po  mojej  prawej  ręce  posadzili   Jaśka.  Przed  moim  nosem,  za  katedrą  siedział  matematyk, profesor  Junik.  Po  odczytaniu  zadań  maturalnych  usiadł  za  katedrą,  wziął  kartkę  i  w  parę  minut  je  rozwiązał,  machnął  mi  ręką  i  lekceważąco  się  uśmiechnąwszy  poszedł  na  spacer  między  stolikami.  Faktycznie,  cztery  zadania  i  ja  rozwiązałem  w  kilka  minut  nawet  nie  próbując  korzystać  z  brudnopisu,  ale  z  piątym  męczyłem  się  dobrą  godzinę  zanim  mój  umysł  zaskoczył.  Dzisiaj  nie  muszę  już  ukrywać,  że  niezbędna  ku  temu  była  konsultacja  z  kolegą,  o dziwo,  nie  z  mojej,  lecz  z  równoległej  klasy.  Jak  chyba  na  całym  świecie , tak  i  nasza , odbyła  się  w  toalecie.  Cały  ten  czas  Jaśko  sykał  o  ściągę,  a  spacerujący  tam  i  siam  matematyk,  co  rusz  zaglądał  w  jego  pracę  i  kiwał  głową  z  politowaniem,  zaś  ja  nie  mogłem  napisać  mu  ściągi,  bo  zapasowe  brudnopisy  zużyłem  do  konsultacji,  i  nie  tylko,  w  kiblu.  Wreszcie  zdesperowany  Jaśko  wyciągnął  rękę  i  dopóty  ją  trzymał,  dopóki  nie  oddałem  mu  własnej  pracy.  Nie  powiem,  przepisywał  tak  szybko,  że  długopis  dymił,  a  gdy  skończył,  obaj,  ku  zdumieniu  wszystkich,  w  pośpiechu  oddaliliśmy  się  na  zasłużone  "piwo". Po  matmie  był  tydzień  przerwy  i  wyjechałem  do  Łodzi.  Jakież  było  moje  zdumienie  gdy  po  powrocie  okazało  się,  że  ja  mam  piątkę  a  Jaśko  dwóję,  i  że  musi  zdawać  egzamin  ustny.

Pobiegłem  do  profesora  szukać  przyczyn  tego  stanu  rzeczy,  a  on  ze  stoickom  spokojem,  bardzo  uprzejmie  choć  zdecydowanie  poinformował  mnie,  że  wprawdzie  wyniki  końcowe  zadań Jaśka  były  zbieżne  z  oczekiwanymi,  ale  niestety,  zastosowane  do  ich  uzyskania  metody  wyrażnie  wskazywały  na  pomoc  osób  trzecich  i  robaczków,  które  wyżarły,  co  niektóre  nawiasy,  plusy,  minusy,  potęgi  itp. itp.  itd.  Profesor  Junik,  z  uwagi  na  swe  opanowanie,  stateczność,  zorganizowanie, wiedzę   był  dla  nas  wspaniałym  facetem -  autorytetem,  ale   jednocześnie  był  człowiekiem  o  gołębim  sercu  wymienił  mi,  więc,  kilka  zagadnień  tematycznych,  które  każdy,  nawet  najgłupszy  potencjalny  maturzysta   umieć  musi.

I  tak  zaczęła  się  moja  i  Jaśka  trzydniowa  nauka  podstaw  nauk  matematycznych,  dzisiaj  nie  pamiętam  już  szczegółów,  ale  było  to  pewnie  zadanie  z  wielomianem,  badanie  funkcji,  twierdzenie i  wzór  Pitagorasa,  może  obliczanie  pola  walca.  Kawa,  prysznic,  nauka,  kawa,  prysznic,  nauka  i  tak  do  upadłego.

Rankiem,  przed  egzaminem  powtórkowym  znów  pobiegłem  do  profesora  i  powiedziałem;  zgodnie  z  Pana  życzeniem  on  umie  to,  to,  to   i  to.

I  Jaśko  zdał,  nie  wiem  jak,  ale  zdał  i  tak  się  na  tę  matmę  zawziął,  że  na  póżniejszych  studiach  leśnych  znaczących  problemów  z  nią  nie  miał.

Nie  chciałbym,  aby  po  lekturze  tego  tekstu  ktoś  odniósł  mylne  wrażenie  o  moim  lub  profesora  udziale  w  zdaniu  przez  Jaśka  matury. To  on  sam  "dał  radę",  to  on  w  odpowiedniej  chwili  potrafił  się  zmotywować  i  zdopingować.  My  byliśmy  tylko  kompetentnymi  i  przychylnymi  obserwatorami,  którzy  odpowiednio  ukierunkowanym  dopingiem  zmusili   do  maksymalnego  wysiłku  jego  szare  komórki.

W  parę  tygodni  po  maturze  spotkaliśmy  się  w  Pobierowie  gdzie  pod  namiotem  i  w  hippisowskiej  atmosferze  bałaganiliśmy  do  końca  września. To  były  niezapomniane  wakacje.

Niestety,  póżniej  nasze  drogi  się  rozeszły,  choć  nie  na  długo.  Nie  spotkałem  Jaśka  na  I  Zlocie  Młodych  Leśników  w  Tucholi  w  1969 -  te  kilka  dni  spędziłem  jednak  z  innym  kolegą  z  mojej  klasy,  z  Maćkiem  Buczyńskim,  który  wówczas  stażował  gdzieś  w  okolicach  Lipna.  Ale  wiosną  1971  widzieliśmy  się z  Jaśkiem  w  jego  rodzinnym  Wrocławiu,  niedługo  potem  w Gaszowicach  gdzie  odbębniał  staż. Dwa  lata  póżniej  znów  Wrocław  i  zaproszenie  do  świadkowania  na  moim  ślubie  -  niestety,  nie  przyjechał,  choć  solennie  sobie  wzajem  te  usługi  przyrzekliśmy,  jeszcze  w  szkole. Niezaprzeczalną  prawdą  jest,  że  dopiero  na  schodach  USC  poprosiłem  mojego  brata,  aby  go  zastąpił.  W  rok  po  ślubie  kupiliśmy  z  żoną  dwa  ruskie  Urale  i  spakowawszy  plecaki  pojechaliśmy  na  urlop.  W  drugim  dniu  podróży,  w  godzinach  południowych  wyjechaliśmy  ścieżką  od  kościoła  na  plac  apelowy  przed  fronton   mojowolskiego  zamku. Ja  włosy  do  ramion,  broda  na  jaskiniowca,  żonka  w  szortach  i  staniczku  -  a  na  plac  zbiegają  z  ganku  pełni  ochów  i  achów  nobliwi  profesorowie.  Wśród  nich  Dyrektor  Adamczewski,  profesor  Włodek,  jego  żona  Lusia.  Musiałem  im  kiedyś  mocno  zależć  za  skórę,  aby  tak  z  dala  rozpoznać  mnie  mogli.  Oczywiście  wiele  godzin  spędziliśmy  na  zwiedzaniu  starych  kątów,  okolicy,  na  wspominkach  i  opowieściach.

Zrobiliśmy  też  mnóstwo  fotek  naszą  Zorką -  niestety,  większość  z  nich  przepadła  podczas  moich  licznych  przeprowadzek.   Dwa  dni  potem  nawiedziliśmy  w  pobliskim  Międzyborzu  "Zająca" tj. Jasia  Piędziocha.  Ten  zasłużony  przydomek  zdobył  on  nie  tylko  za  nieco  wystające  przednie  siekacze,  ale  i  dlatego,  że  gdy  wdarliśmy  się  wreszcie  na  ruchome  wydmy  w  Sławińskim  Parku  Narodowym  podczas  wycieczki  maturalnej,   on  pierwszy  raz  widząc  morze  pognał  ku  niemu  wrzeszcząc,  wymachując  nogami  i  rękami,  niczym  uciekający  przed  wilkiem  zając  w  radzieckiej  kreskówce. " Zając " wżenił  się  w  ogrodniczą  rodzinę,  ukończył  jakąś  rolniczą  dwulatkę  i  prowadził  biznes  z  teściami.  Mieszkał  przy  rodzinie  żony i  spodziewali  się  dziecka. Nie  powiem,  powspominaliśmy  mnogo  i  popiliśmy  tęgo,  a  kaca  przez  kilka  dni  leczyliśmy  teściowymi  pomidorami.  Po  solidnym  wypoczynku  ruszyliśmy  do  Sycowa -  24 czerwca,  na  imieniny  Jasia  Zysnarskiego.  Oczywiście,  nasza  wizyta  miała  być prezentem- niespodzianką.  Z  rzadkiej  korespondencji  z  Jasiem  wiedziałem,  że  pracuje  tam  jako  adiunkt.  Zaskoczenie  było  obustronne  -  bo  nasz  Jaśko  w  międzyczasie  się  ożenił,  o  czym  nie  raczył  mnie  powiadomić,  do  dzisiaj  za  bardzo  nie  wiem  i  nie  rozumiem  dlaczego.  Po  kilku  dniach  nasz  urlop  zaczął  dobiegać  końca  i  przez  technikum  leśne  w  Miliczu,  gdzie  spędziłem  dwa  pierwsze  lata  szkoły  średniej,  wróciliśmy  do  domu.

I  znów  minęło  kilka  latek,  kończyłem  zaoczne  studia,  urodził  mi  się  syn,  posadziłem  wiele  drzew,  rozpadała  mi się  rodzina,  miałem  luz  i  postanowiłem  się  odstresować.

Wziąłem , więc,  miesiąc  urlopu,  odpaliłem  motocykl  i  w  Dzień  Dziecka  ruszyłem  w  Polskę.  Pierwszy  etap;  Moja  Wola  -  niestety,  z  przykrością  dowiedziałem  się,  że Technikum  Leśne  uległo  likwidacji.  W  Międzyborzu,  u  Piędziochów,  bez  istotniejszych  zmian.  Przez  pusty,  już  bez  Jaśka,  Syców  pojechałem  do  Kępna,  gdzie  w  pobliskim  tartaku  odnalazłem  Antka  Majchrzaka,  kolegę  z  klasy  którego,  wbrew  pozorom,  bardzo  lubiłem  lecz,  tu  mój  błąd,  nie  doceniałem.  Antoni  okazał  się  poważnym  kierownikiem,  poznał  mnie  od  razu,  zaprosił  do  domu,  pogadaliśmy,  pooglądaliśmy  zdjęcia  i  ..  pogonił  mi  kota.

Powiadomił  mnie  uprzejmie,  że  spodziewa  się  wizyty  swojej  sympatii,  a  znając  mnie  wolałby,  abym  w  tym  czasie  był  co najmniej  sto  kilometrów  dalej.  Nie  powiem -  nabrałem  dla  chłopa  szacunku.  Antek  był  naszym  klasowym  fotografem,  zdjęć  było,  więc,  sporo  tak , że  i  pora  naszego  rozstania  była  dosyć  póżna.  Liczyłem  wprawdzie  na  nocleg , ale  cóż,  uśmiech  na  gębę,  kask  na  głowę  i  w  drogę.  W  Oleśnicy  podjechałem  na  stację  benzynową,  a  tu  karteczka  przy  kasie ;  agent  Zdzisław  Wierzchowski.  Tak  mnie  zatkało,  że  bardzo  długą  chwilę  nie  mogłem  znaleźć  portfela  z  pieniędzmi i  zaniepokojeni  pracownicy  otoczyli  mnie  dokoła.  Na  szczęście  sprawa  szybko  się  wyjaśniła  i  po  pół  godzinie  trzymałem  w  ramionach  podtuczonego  Bynia,  jego  piękną  małżonkę  i  urocze  dzieciaki.  Było  o  czym  gadać  do  rana.  Teść  Bynia  miał  fabryczkę  syfonów  wyjechałem,  więc,  od  niego  nie  tylko  zatankowany  do  pełna  benzyną.  Przez  Wrocław  pognałem  do  Prochowic,  gdzie  mój  kumpel  i  przyjaciel,  Jaśko  Zysnarski,  mieszkał  i  pracował  jako  zastępca  nadleśniczego.  A  tu  znowu  niespodzianka  -  "Żararaki"  spłodził  syna.  I  być  może  oberwał  by  niezłego  kuksańca  gdyby  nie  fakt,  że  na  wieczną  pamiątkę  naszej  przyjaźni  dal  mu  moje  imię  -  Marek. W  nocy  pojechaliśmy  na  ruski  poligon -  na  dziki.  Był  upalny  czerwiec  i  plaga  komarów.  Zamiast  dzika  padł  zając  i  nasza  przyjaźń  też  prawie  upadła. Od  tych  por  nie  cierpię  polowań,  z  rezerwą  odnoszę  się  do  myśliwych,  choć  sam  mam  do  czynienia  z  bronią  na  co dzień.   Wyjechałem  nazajutrz,  bladym  świtem.  Mimo  wszystko  przetrwaliśmy  trudne  lata. Nie  raz  spotykaliśmy  się  potem  u  niego  w  Krościenku,  woziłem  tam  na  odpoczynek  większość  moich  kobiet,  popijałem  nie  tylko  pieniawy,  piekłem  barany,  włóczyłem  się  po  Pieninach  zimą  i  latem,  spływałem  Dunajcem  z  góralami,  zdrowiała  tam  nieraz  moja  pokaleczona  dusza,  aż  żal,  że  mieszkaliśmy  od  siebie  tak  daleko.

Pięć  latek  temu  Jaśko  odwiedził  mnie  na  Mazurach,  w  moim  Przedpieklu.  Mam  tu  starą  chałupę,  kilka  koni,  psów  i  baranów,  ogród,  staw  z  rybami  i  trochę  ziemi.  Za  jego  bytności  było  jeszcze  trochę  kóz  i  mnóstwo  różnego  drobiu.  Mieszkam  na  ścianie  lasu,  przy  rozległych  łąkach, kilometr  od  wsi  i  dwa  od  Jezioraka.  Za  jeziorem,  w  Suszu,  na  leśnictwie  Michałowo  siedzi  mój  klasowy  kolega  -  Zenek  Latos  z  rodziną,  z  którym  także  przez  te  poszkolne  lata  utrzymywaliśmy  w  miarę  stabilne  kontakty.  I  udało  nam  się  spotkać  we  trójkę.  Jaśko  był  tydzień  i  od  tamtych  por  nie  mamy  osobistego  kontaktu,  ale  dzwonimy,  wysyłamy  kartki,  e-maile,  smsy.  Na  zlocie  w  Mojej  Woli  w  ubiegłym  roku  bardzo  chciał  być,  ale  zawodowe  obowiązki  zatrzymały  go  w  Norwegii.

Wracając  do  mojej  podróży  ;  z  Prochowic,  przez  Zieloną  Górę  pojechałem  do  Rogozińca,  do  Technikum  Leśnego  gdzie  wówczas  mieszkała  i  pracowała  wychowawczyni  naszej  klasy  z  Mojej  Woli,  nasza  polonistka,  historyczka,  szefowa  wszelkiej  działalności  kulturalnej,  humanistycznej,  humanitarnej,  nasza  opiekunka,  przyjaciel,  matka  i  siostra  zarazem,  najwspanialsza  ze  znanych  mi  osobowości  -  profesor  Elżbieta  Staw,  zwana  po  prostu  "Stawką". To  miało  być  nasze  pierwsze  spotkanie  po  maturze , choć  muszę  zaznaczyć,  że  korespondencję  prowadziliśmy  raczej   obszerną i  w  miarę  regularną.  O  "Stawce"  mógłbym  napisać  wielostronicowy  esej  i  być  może  kiedyś,  już  na  emeryturze,   go  popełnię.

Na  dzisiaj  ważne  jest ,  że  to  ona  sprawiła,  iż  jestem  tym  kim  jestem,  że  to  ona  z  bałuckiego  bikiniarza  i  egocentrycznego  młodzika  ukształtowała  młodego  mężczyznę  mierzącego  zamiary  na  siły  i  siły  na  zamiary.

Ale  wówczas  jechałem  do  niej,  jak  zwykle,  po  radę  i  pomoc,  i  po  szczęście  spotkania  i  przebywania  w  towarzystwie  osoby,  która  dała  mi  tak  wiele,  niczego  w  zamian  nie  żądając  i  nie  oczekując.  Jechałem  w  słońcu  przez  pola  pełne  zapachu  miodu  i  przez  las  przesycony  żywicą,   i   dojechałem  -  i  znów  było  jak  w  Mojej  Woli; wspólne  dyskusje,  moje  zeszyty,  stare  wypracowania,   referaty,  młodzieńcze  wiersze,  listy,  rysunki,  kasety,  fotografie,  dziwne  drobne  pamiątki  i  pamiąteczki.  Otwierałem  w  zadziwieniu  oczy  gdy,  co  rusz , wyciągała  jakieś  pudła  i  paczki  i  w  rozsypywanej  bezładnie  zawartości  wyszukiwała  jakiś  gadżet  z  mojowolskich  czasów,  wspominkom  nie  było  końca.  Jak  żal,  że  to  tylko  kilka  dni,  które  minęły  jak  chwilka,  że  nie  ma  jej  już  wśród  nas,  że  nie  dopadnie  nas  jej  głośny  śmiech  i  zapach  jej  mocnych  perfum.  Bez  niej  mojowolska  epopeja  nie  byłaby  pełna,  bez  niej  nie  było by  ludzi  zdolnych  do  napisania  tego  wszystkiego  co  o  Technikum  Leśnym  w  Mojej  Woli  zostało  napisane,  nie  było  by  ludzi  zdolnych  doprowadzić  do  wydania  naszych  wspomnień  i  historii  szkoły.

Jakieś  15  km  ode  mnie,  w  leśniczówce  Bagińsko,  mieszka  mój  znajomy  leśniczy -  Leszek  Chmielewski,  także  pasjonat  koni  i  życia  w  zgodzie  z  naturą.  Przy  naszym  pierwszym  spotkaniu,  kiedy  dowiedział  się,  że i  ja  z  zawodu  jestem  leśnikiem  i  gdzie  kończyłem  szkołę,  od  razu  powiedział ;  kończyłem  Technikum  Leśne  w  1978  w  Rogozińcu,  uczyła  mnie  tam  profesorka  Elżbieta  Staw  z  Mojej  Woli,  to  była  najwspanialsza  nauczycielka  jaką  znam,  zaraziła  mnie  humanistyką,  i  wielu  moich  kolegów  także,  brałem  czynny  udział  w  jej  pracy  w  kółkach  literackim  i  recytatorskim,  to  jej  zawdzięczam  miłość  do  kultury  i  sztuki,  do  literatury  i  poezji,  teatru, muzyki.

Z  Rogozińca  udałem  się  do  mojego  ukochanego  Pobierowa,  nad  morze.  I  wyobrażcie  sobie  ludzie,  co  mnie  tam  spotyka,  poza  oczywiście  słoneczną  i  morską  kąpielą,  poza  smażonymi  flądrami  i  ożywczym  tchnieniem  morskiej  bryzy.  Otóż  poznawszy  piękną  i  seksowną  letniczkę  udałem  się  w  jej  towarzystwie  na  wydmy  w  celach,  krótko  mówiąc,  romantycznych.  Gdy  pełen  oczekiwań  i  nadziei  usypywałem  wały  z  piasku

i  podziwiałem  jej  negliż  z  pobliskich  chaszczy  rozległ  się  głos ;"..płaci  Pan  50  złotych  mandatu  za  zabronione  prawem  chodzenie  po  wydmach..".  Patrzę  i  własnym  oczom  nie  wierzę -  głos  jakby  znajomy,  gębula  też ,  tylko  ten  mundur  jakiś  dziwny.  Mój  bywszy  kumpel  z  klasy, mój  moralny  opiekun  na  wakacyjnych  praktykach  i  szkolnych  wycieczkach, moja  udręka  i  ekstaza  od  pisanych  mu  wypracowań,  a  mimo  to  wspaniały  kolega,  złote  serce  i  dobrotliwa  dusza, "Szczena"  czyli  Wiesiek  Święcicki  w  mundurze  SUM-u.  Takie  to  było  spotkanie  po  latach,  uściskał,  ugościł,  umoralnił,  powspominaliśmy  szkolne  dzieje, przyrzekliśmy  sobie  nie  tracić  kontaktu  -  ale  50  złotych  mandatu  skasował  ze  mnie  i  tak.   Wiele  lat  póżniej  idę  sobie  po  kieleckim  deptaku  i  nagle  ktoś  woła  mnie  po  imieniu -  głos  znajomy,  gębula  też.  Okazało  się,  że  Wiesiek  pracuje  teraz  w  Straży  Leśnej,  że  mieszka  z  żoną  i  dziećmi  w  Zagnańsku  pod  polskim   tysiącletnim  Bartkiem.  Ja  wówczas  dyrektorowałem   z drugiej  strony  Kielc,  w  Jędrzejowie.  Odległości  niewielkie,  więc  przewidująco  zaopatrzony  we  flaszkę  i  bilet  powrotny  którejś  soboty  wybrałem  się  w  odwiedziny. W  Zagnańsku  zamiast  stacji  kolejowej  słup  z  nazwą  i  skład  drewna,  dookoła  górki  i  świętokrzyskie  lasy,  zero  pasażerów.  Powędrowałem  na  tzw.  czuja  i  trafiłem  do  kadrowego  domku  przy Technikum  Drzewnym  gdzie  żona  Wieśka  była  nauczycielką.  Wysączyliśmy  wiele  ćwiartek  domowej  nalewki,  przegadaliśmy  dwa  dni  i  dwie  noce,  wybawiliśmy  się  żołnierzykami  jego  chłopaków. Oczywiście  żony  nie  było -  wyjechała  na  dwa  dni  do  siostry,  ale  jakież  było  moje  zaskoczenie  gdy  na  godzinę  przed  moim  wyjazdem  okazało  się,  że  jest  to  siostrzenica  naszej  profesorki  "Stawki". Widywaliśmy  się  z  Wieśkiem  jeszcze  raz  czy  dwa , ale  przyszły  burzliwe  lata  80-dziesiąte,  ja  wyjechałem  z  Jędrzejowa,    on  też  gdzieś  w  Polskę,  i  nasze  drogi  znów  się  rozeszły.  I  czekam  czy  znów   nie  rozlegnie  się  nagle  znajomy  głos,  czy  nie  pokaże  się  znajoma  gębula....

Z  Pobierowa  pojechałem  ciupasem  do  Susza,  do  Zenka  Latosa  skąd  podkarmiony  przez  jego  mamę  jajcami  na  boczku  i  domowym  twarogiem,  tudzież  wymyty,  oprany  i  wyspany  pognałem  do  domu,  do ciasnego  i  pustego  mieszkanka , by  zapełnić  je  nowymi  przeżyciami  ,  fotkami  i  wspomnieniami.

O  Zenku  Latosie  muszę  powiedzieć,  że  wiele  mu  zawdzięczam.  W  czasach  milickich  mieszkaliśmy  dłuższy  czas  w  jednym  pokoju   i  często  krył  mnie  przed  nauczycielami , gdy  bez  przepustki  biegałem  na  wieczorne  randki.  Po  maturze  spotkaliśmy  się  kilkakrotnie  u  niego  w  Michałowie  i  tak  się  zaraziłem  miłością  do  Jeziorańskiego  Parku  Krajobrazowego,  że  postanowiłem  sobie  osiąść  gdzieś  tutaj  na  starość  -  co  zresztą  uczyniłem.  Nie  znaczy  to  wcale,  że  czuję  się  stary,  bo  na  konia  jeszcze  z  ziemi  wsiądę,  siekierę  i  szpadel  w  ręku  utrzymam,  no  i  żonkę  też  jeszcze  obłapić  potrafię.  Muszę  jednakże  podkreślić,  że  na  tę  decyzję  miała  również  znaczący  wpływ  lektura  książek  Zbigniewa  Nienackiego,   który "moje"   rejony  mazurskiej  krainy  przepięknie  opisał  w  swoich  książkach.

Zenek  odwiedził  ze  mną  wiele  nieruchomości  w  czasie  poszukiwań  siedliska  na  moje  obecne  ranczo  i  dzięki  jego  pomocy  i  radom  znalazłem  miejsce,  które  spełniało  prawie  wszystkie  moje  oczekiwania.

Mieszkamy  teraz  od  siebie  o  rzut  kamieniem  -  w  linii  prostej  to  tylko  kilka  kilometrów  -  ale,  aby  się  spotkać  trzeba  przejechać  35  km  drogą  dookoła  j. Jeziorak,  które  nas  rozdziela.  Niemniej  widujemy  się  od  czasu  do  czasu  u  niego  lub  u  mnie.  Spotykamy  się  też  z  naszym  kolegą   z  klasy -  Alkiem  Orłowskim,  który  corocznie  stara  się  zawitać  w  nasze  strony,  choć  leśniczuje  hen  daleko,  w  sudeckich  górach.

Na  ubiegłorocznym  zlocie  absolwentów  Technikum  Leśnego  w  Mojej  Woli  spotkałem  też  innych  kolegów  z  mojej  klasy  -  siedzieliśmy  przy  stole  razem ;   ja, Zenek Latos, Alek  Orłowski, Antek  Majchrzak, Maciek  Kucharski,  Andrzej  Zieleziński,  Mirek  Zembaty,  Zdzichu  Laskowski,  Czesiek  Bojarczuk ,  spotkałem  też  kolegów  z  równoległej  klasy  maturalnej.  Aż  szkoda,  że  to  tylko  jeden  dzień,  lecz  choć  jeden,  to  niechybnie  wystarczy,  by  utrzymać  kontakty  na  przyszłość.

Wracając  do  Mojej  Woli  -  opisane  wyżej  moje  tam  wizyty  nie  były  jedyne  bo  choć  mieszkałem  daleko  nigdy  nie  przepuściłem  okazji,  będąc  w  pobliżu,  by  nie  odwiedzić  starych  szkolnych  kątów.   Wielokrotnie,  w  czasie  35-ciu  lat,  i  zawsze  ze  smutkiem,  patrzyłem  na  coraz  bardziej  zniszczony  zamek,  na  usychające  drzewa,  na  zarośnięte  ścieżki  i  alejki,  na  nowych,  nieznanych  mi mieszkańców  przyszkolnych  budynków.   Spacerując  po  okolicy  myślałem  o  tym,  jak  to  leśnikiem  być  chciałem   oraz  o  nieubłaganym  upływie  czasu,  który  zaciera  w  naszej  pamięci  tyle  zdarzeń  --  dopadała  mnie  wtedy  nostalgia,  a  pobudzony  otoczeniem  umysł  generował  wspomnienia,  wspomnienia,  wspomnienia.....


Napisał  Marek  Jaszczyński.

Przedpiekle .  listopad  2007  roku.

Poprawiony (niedziela, 26 czerwca 2011 00:24)

 
Powrót
<<< WSPOMNIENIA I REFLEKSJE Artykuły mojowolczyków Wspomnienia Marka Jaszczyńskiego