Wspomnienia Jana Wasiaka

Ocena użytkowników: / 0
SłabyŚwietny 

Jan Wasiak <1968-1972>

Zabawne  wspomnienia


Wspomnienia.

Właśnie, jak trudno je spisać.

Spróbuję uwypuklić tylko sytuacje zabawne, bo tylko one zasługują na pamięć.

Te - których byłem uczestnikiem.

 

Koniec sierpnia 1968 roku, dworzec kolejowy w Ostrowie Wielkopolskim.

Masa młodych ludzi w zielonych mundurach podążających na peron 3 ,

z którego odjeżdżał skład do Oleśnicy.

Zasłyszane pociągu wspomnienia starszych kolegów z wakacji i przyjazd do

stacji Sośnie, który zbiegł się z przyjazdem pociągu z Oleśnicy.

Takiej liczby ludzi mundurach leśnych jeszcze nigdy nie widziałem.

To był dla mnie szok i duma, że i ja do nich należę.

Przyjście do internatu, przydział Sali i pobranie pościeli.

Salą była duża aula, gdzie spało nas 15 lub 17, tego dokładnie nie pamiętam.

Tak duża liczba mieszkańców pokoju nie przeszkadzała nam jednak

W codziennym życiu i nauce, traktowanej przeze mnie i kolegów,

bardzo poważnie; aby zająć jak najlepszą lokatę, pokazać się nauczycielom

z dobrej strony.

Obowiązkowa nauka własna i z tym związana cisza.

W sąsiedniej pięcioosobowej Sali spali koledzy z piątego roku:

Bogdan Dudzic, Kazimierz Bambrowicz,  Andrzej Jura, Jan Krawczyk

i Bogdan Golczak.

Od pierwszych dni polubił nas szczególnie Kaziu Bambrowicz,

Który codziennie w czasie nauki własnej przychodził i udawał grę na gitarze,

organach, saksofonie, perkusji.

Podziwiałem jego uzdolnienia muzyczne.

Gdy po prawie roku dowiedziałem się, że Kaziu nie gra na żadnym instrumencie,

uśmiałem się do łez.

Mnie wybrano starszym Sali, co niosło za sobą określone obowiązki, w tym wyznaczanie pomocy dla starszych kolegów.

Nie wszyscy wyznaczeni chcieli pomagać, co odbijało się na mnie - dostawałem lekkiego "koca".

Kolega Staś Kaczmarek odważył się powiedzieć;

"...żeby tak mnie zrobili kocówkę, to ja bym się z nimi rozprawił...".

Doszła ta informacja do starszych kolegów i ci zapowiedzieli, że przyjdą.

Staś się przygotował.

Włożył sobie stół na łóżko, wziął nogę od taboretu do obrony.

Starsi koledzy, jak zapowiadali tak przyszli.

Stołu nie wyjmowali tylko Stasia pociągnęli, żeby mieć kuperek na wierzchu.

I bardzo go zmłócili.

W następnym dniu była wywiadówka - nie mógł mamy odprowadzić

do przystanku przy Nadleśnictwie.

Języka polskiego uczyła nas Pani Profesor Staw, która szczególnie upodobała sobie lekturę obowiązkową - "Antygonę" Sofoklesa.

Na jednej zlekcji padło pytanie, jak była ubrana Antygona, gdy szła na śmierć.

W klasie było nas wtedy 42 uczniów.

Mnie ominęła dwója, ponieważ byłem 39, a dzwonek przerwał rzeż.

Taką awersję poczułem do Antygony, że do dnia dzisiejszego nie wiem,

jak była ubrana i czy w ogóle była ubrana.

Tak zakończyliśmy pierwszy rok nauki.

Ubyło 4 kolegów i koleżanka Czesia Kniter, która przeniosła się do Warcina.

 

Drugi rok nauki.

Przyjeżdżam jak do domu.

Obowiązkowe wspomnienia z wakacji.

Ja wraz z T. Szkopkiem, L. Czekałą i W. Kuleszą

Dostaliśmy pokój w czołgu [sala nr. 28].

Oczywiście najważniejsza jest nauka, żeby mieć dobre wyniki.

U profesora Pusiaka z geografii i PO to, co było zapisane w zeszycie,

trzeba było umieć na pamięć, nie przestawiając nawet miast - eksporterów rudy.

Np. Kiruna i Galiwares, podane w odwrotnej kolejności było błędem.

W PO obowiązywały regułki.

Co nazywamy szykiem pamiętam do dziś:

"...szykiem nazywamy regulaminowe ustawienie żołnierzy, którym są zachowane odstępy i odległości i równanie frontem

w nakazanym kierunku...".

Kiedyś zostałem wywołany do odpowiedzi i otrzymałem zadanie przejścia między ławkami krokiem defiladowym.

Maszerując uderzyłem rękami o ławki, co wzbudziło ogólną wesołość,

a ja dostałem dwóję za rozśmieszanie klasy.

Dwóję oczywiście poprawiłem, a śmiechu było co niemiara.

Koledzy mówili: "Jak po naukę chodzenia to do Jacha"

Botaniki, hodowli lasu i języka rosyjskiego uczył mnie mgr. inż. J.Zaprzalski.

Na jednej z lekcji botaniki "pukałem się" z kolegą z ławki T. Szkopkiem.

Profesor zauważył, jak ja uderzyłem Tadeusza i zapytał grożnie:

"... Ty, bijak, chcesz obniżoną ocenę ze sprawowania, czy chcesz odpowiadać?..."

Uczyłem się tego przedmiotu dość intensywnie i oczywiście wybrałem odpowiedź.

Poszedłem do tablicy i dostałem pytanie, jakie bakterie powodują zgrubienie

na korzeniach olszy?.

Oczywiście przerastało to moją wiedzę i otrzymałem 3 dwóje na okres w podręcznym kapowniku ?Wuja? z tych przedmiotów, których mnie uczył.

Strach!.   Co robić?

Wiązało się to z utratą stypendium.

Poszedłem z przeprosinami do gabinetu hodowli lasu w baraku.

Profesor wysłuchał mnie i po dłuższym namyśle powiedział:

"...Dobrze, idż, masz tróje, głupi nie jesteś, tylko się nie bij...".

Była to dla mnie wielka ulga i nauka na przyszłość.

W czerwcu 1970 roku, czasowo, w okresie malowania internatu,

mieszkałem na sali nad stołówką, gdzie był balkon z widokiem na alpinarium.

Miałem wtedy nogę w gipsie, a kolega Wojtek Kulesza zabandażował oko.

Wyglądał jak Jurand.

Stojący na balkonie koledzy zauważyli, że koza kierowcy Pana Franka weszła do alpinarium.

Jedni chcieli iść ją wygonić, inni stwierdzili, że niech w?.doli roślinki,

to nie będzie trzeba się o nie troszczyć.

Nikt nie zauważył, że pod balkonem przechodził profesor Zaprzalski

i słyszał targi o los alpinarium.

Wpadł na salę, ustawił się w drzwiach, kazał pojedynczo wychodzić

i obdzielał razami wychodzących.

Ja z Wojtkiem ze strachu, bo niepełnosprawni, ale nam kazał wrócić.

Oczywiście zawiązał supeł na chusteczce do nosa,

co miało dalsze reperkusje na lekcjach hodowli.

Z ochrony lasu mieliśmy obowiązek wykonania gabloty ze spreparowanymi owadami.

Pewnej niedzieli wraz z Wojtkiem Kuleszą poszliśmy zbierać owady.

Zebraliśmy ich sporo, wkładając do pudełka po zapałkach.

Ponieważ popalaliśmy, ja przez pomyłkę wyjąłem pudełko z owadami,

a nie zapałki.

Przestraszyłem się, pudełko mi wypadło i większość owadów odzyskała wolność.

Zebrane owady należało wypreparować, a do tego doskonale nadawał się styropian, którego zapas był zamknięty w nowo wybudowanym magazynie.

Udaliśmy się więc do intendenta Pana Krakowiaka z prośbą o kawałek.

Oczywiście ,przyjął nas i mówi: "...Proszę zaczekać, muszę sprawdzić ile tego mam w kartotece...".

Sprawdzanie, jak u dobrego urzędnika, trwało około godziny, po czym otworzył pomieszczenie i dał nam po kawałku wielkości kartki z zeszytu.

Zresztą więcej nam nie było potrzeba.

 

Teraz opowiem o wrażliwości nauczycieli.

Na zajęciach terenowych z botaniki poplamiłem jagodami spodnie od munduru.

Wyszła z tego duża plama.

Tak bardzo było żal mi tych spodni, że prawie się popłakałem,

Co zauważyła pani profesor Junikowa.

Powiedziała, że po zajęciach mam się do niej zgłosić.

Oczywiście wstydziłem się i nie poszedłem.

Wezwała mnie przez posłańca i wyczyściła w mleku spodnie tak,

że po plamie nie było śladu.

Czy nie jest to wzruszające?

Tak zakończyłem drugi rok.

Ubyło nas troje, Anie przybył nikt.

 

Trzecia klasa.

Śpimy w tym samym składzie na Sali 28, czyli w czołgu.

Jesteśmy już dość dorośli, a zarazem ważni.

Za nami dwa roczniki.

Mamy już prawo uczestnictwa w "Rykowisku".

Oczywiście biorę udział w tych otrzęsinach adeptów sztuki leśnej.

Gdzieś koło leśniczówki Mariak byki pogoniły,

a my mieliśmy do pokonania rzeczkę.

Przechodząc przez upust poczułem, że tracę grunt pod nogami

i znalazłem się w wodzie.

Było głęboko.

Kiedy wyszedłem z wody, zostałem sam.

Byki goniły, uczestnicy w szybkim tempie się oddalali,

a ja nie mogłem się ruszyć.

Spodnie od dresu mi opadły, góra dresu sięgała ziemi.

Musiałem się rozebrać, wszystko wyżąć i ubrać się ponownie.

Gdy dotarłem do grupy, to koledzy zaczęli się ze mnie śmiać.

Doszedłem więc do wniosku, że to nie przypadek,

tylko celowo ktoś pomógł  mi znaleźć się w wodzie.

Po krótkim dochodzeniu dowiedziałem się, że na zlecenie profesora Włodka, pozbawił mnie na upuście równowagi Jurek Ficek,

więc tym razem on wylądował w wodzie z rudawcem.

Miałem jeszcze nieuregulowane rachunki z profesorem.

Byliśmy na tej łączce za strzelnicą,

gdzie przez środek przebiegał rów melioracyjny.

Byki znów pogoniły, ogólny rwetes, ja trzymam się profesora,

który biegnie przede mną i chce przeskoczyć rów.

W tym momencie podcinam mu nogę, woda się rozpryskuje, a profesor krzyczy:

"...Gdzie Jachu? Dejcie mi Wasioka!..".

Ja oczywiście nie czekałem i dałem nogę.

 

Podczas mojego pobytu w Ostrowie spotkałem na dworcu PKP

starszego kolegę Florczaka, który jechał do Odolanowa wymeldować się, ponieważ zmienił miejsce pracy.

Zaproponował, żebym wysiadł z nim w Odolanowie.

Ta propozycja mi się spodobała ponieważ miałem tam koleżankę.

Pora była wczesna więc należało jakoś zabić czas.

Udaliśmy się do restauracji i popijaliśmy piwo.

Mnie, po kilku małych piwach naszła refleksja i mówię do kolegi:

"...Lolek, siedzimy tu, pijemy piwo, a gdyby tak który z profesorów wszedł, to wyrzucili by mnie ze szkoły...".

Odwracam głowę i jakbym telepatycznie wyczuł zagrożenie, stoi za mną profesor Henryk Stekiel.

Kiedy spojrzałem na niego wyszedł z lokalu.

Strach.

Profesora znałem, wiedziałem, że jest wyrozumiały - ale wiadomo.

Mija jeden dzień, drugi, do dyrektora nie jestem wzywany, to znaczy,

że kochany ?Piona? nie powiedział.

Na czwarty dzień mamy zajęcia z produkcji i idziemy do leśnictwa Mariak.

Profesor Stekiel na przedzie w awangardzie, ja ostatni - ariergarda.

Z przodu koledzy wołają: "...Jachu, do profesora...".

Podchodzę i konfidencjonalnie mówię: "...Słucham Panie Profesorze...".

Profesor patrzy na mnie niby grożnie i wygłasza mowę:

"...Widzisz Wasiok, nie uczysz się, po kabaretach chodzisz...".

Ponieważ większość wiedziała o moim występie powstał ogólny śmiech, w tym również profesora, któremu przypadło do gustu porównanie.

A knajpa w Odolanowie odtąd była Kabaretem zwana.

 

Na wiosnę, w trzeciej klasie, profesor Joachim Zaprzalski prosił mnie,

żebym pomógł mu przy szczepieniu świerka.

Oczywiście byłem bardzo zadowolony, że mogę się czegoś nowego nauczyć.

Poszedłem na "Stare Miasto", które zostało od frontu ogrodzone ramami z łóżek ze wspawaną siatką.

Taka też była brama, tyle, że miała dospawany drut, jako wzmocnienie przed opuszczaniem się.

Jako dość sprawny fizycznie nie otwierałem bramy, tylko chciałem przeskoczyć.

Nie wziąłem pod uwagę butów gumowych nr. 11, które mi się zsunęły i zahaczyłem o drut.

Runąłem jak kłoda na łokcie.

W krzyżu potworny ból, nogi wiszą na drucie, a ja z głową na ziemi spoglądam na zbliżającego się ?Wuja?, któremu drga warga i myślę sobie:

koniec, po mnie, przepadłem?

A "Wujo" podchodzi do mnie i mówi spokojnie:

"...Idż Wasiok, głupich to ja nie potrzebuję...".

Tak skończyła się moja wyprawa i Miczurinem nie zostałem.

W trzeciej klasie doszli do nas z innych techników K. Piecyk, A. Rybacki

I bardzo wesoły Rysiu Kijas z Dzierżoniowa, który się szybko zasymilował.

 

Początek czwartej - ostatniej klasy.

Wspomnieniom z wakacji nie było końca jako, że byliśmy po praktykach w różnych nadleśnictwach i po różnych doświadczeniach.

Ja byłem w nadleśnictwie Polanica Zdrój, w leśnictwie Karłów, a spaliśmy z kolegami w gajówce Pasterka przy samej granicy z Czechosłowacją.

Na trzeci dzień po przyjeżdzie zostaliśmy zaproszeni na wieczorek zapoznawczy, na kolonie z Warszawy.

Dziewczyn w naszym wieku był tam bezmiar.

Kiedy wracaliśmy, miejscowi chłopcy z zazdrości, że nie zostali zaproszeni, sztachetami dali nam chrzest.

Skończyło się to na obustronnym mordobiciu i zapewnieniu przez miejscowych następnego dnia,

że od tej chwili możemy się poruszać o każdej godzinie, gdzie chcemy.

Danego słowa dotrzymali.

Wspominając wakacje, na trzeciej czy czwartej lekcji z urządzania lasu

u profesora Junika, położyłem się na ławce i chyba się zdrzemnąłem.

Ocknąłem się, bo wydawało mi się, że profesor mówi: "...Wasiak, do odpowiedzi...".

Chwyciłem zeszyt i idę. Profesor zdziwiony ale mówi: "...Jak już wstałeś to chodż do tej odpowiedzi..."

Klasa się śmieje.

Oczywiście początek roku, nic się jeszcze nie uczyłem, moja wiedza była taka, jaką zapamiętałem z wykładu.

Bąkaniom i niedopowiedzeniom nie było końca.

Bardzo aktywny Edwinek Stendera co chwilę podnosił rękę.

Profesor chciał wykorzystać jego aktywność i wiedzę więc zaprosił go do tablicy - mnie do pomocy.

Edwinek, stając przy mnie, na zadane pytanie nic nie odpowiedział, zaniemówił.

Skończyło się na tym, że ja otrzymałem trzy minus, a Edwinek dwa.

I tak to dostarczyliśmy kolegom powodu do śmiechu i żartów.

Był to rok wytężonej nauki, powtórzeń, pisania pracy dyplomowej,

no i oczywiście studniówki.

 

Wychowawcą naszej klasy był profesor Bronisław Walczak, który miał ogromny wpływ na formowanie naszej osobowości.

Prowadzone przez niego lekcje wychowawcze to majstersztyk pedagogiki.

Nie było na nich tematów tabu i nieraz, gdy temat nie został zakończony, kończony był na lekcji matematyki, bez uszczerbku dla wiedzy

z tego przedmiotu.

Na szczególną uwagę zasługuje jego ojcowskie traktowanie nas, ogromną wyrozumiałością dla naszych słabości.

Na jednej z rad pedagogicznych kierownik internatu wyciągnął "czarną księgę" naszych przewinień.

Profesor Walczak przejął ją i usiadł na niej.

Tym sposobem mogli niektórzy z nas dostać stypendium.

Pocieszał nas też przed maturą utwierdzając w przekonaniu, że mamy taką wiedzę, która może tylko procentować zdaniem tego życiowego egzaminu.

Szczególnie życzliwie i humorystycznie pocieszał nas profesor Henryk Stekiel, który mówił: "...Chłopaki, matura to tylko formalność, będziecie leśniczymi, wolce za stodołą będziecie chować...".

Taką formalnością matura nie była, kosztowała dużo potu.

Między egzaminami pisemnymi i ustnymi, już jako abiturienci,

żegnaliśmy się z kolegami po tylu wspólnie spędzonych latach.

Z T. Szkopkiem, L. Czekałą i Ryśkiem Kijasem kupiliśmy w Sośniach

butelkę wódki żołądkowej gorzkiej, Ana zakąskę kilogram śledzi marynowanych korzennych i kilka podwójnych ciepłych bułek.

Do popicia nic nie mieliśmy ponieważ w sklepie nie było.

Nie dało się tego razem spożyć.

Smród przypraw ziołowych i ciepłej bułki czuję do dzisiaj.

 

Wreszcie zakończenie, wręczenie dyplomów, ostatnie pożegnania z nauczycielami i kolegami oraz zaproszenie do dyrektora

Zenona Adamczewskiego, który T. Szxkopkowi, H. Dudkowi,

M. Maryniowskiemu i mnie złożył propozycję studiowania na

AR w Poznaniu.

Potem odjazd do domu ze skierowaniami do odbycia stażu wstępnego w OZLP Łódż, którym to pracowałem aż do przejścia na rentę chorobową,

po przebytych dwu zawałach serca w 2000 roku.

 

Jak zaznaczyłem na wstępie, w swoich wspomnieniach opisałem tylko zdarzenia, moim zdaniem, wesołe.

Nie zawsze tak było.

Było też ciężko, jednak znosiliśmy solidarnie niedostatki tamtych czasów, wszyscy - uczniowie i nauczyciele.

Szkoda!

Na samo wspomnienie, że jakiś urzędnik z ministerstwa jednym pociągnięciem pióra zlikwidował szkołę, łza się w oku kręci.

Pozbawił tym samym nas drugiego domu, a dyrekcję i nauczycieli ich osiągnięć.

Zniweczył ich pasję, bo na pewno szkoła tym dla nich była.

Czy nie było pasją alpinarium, ogród botaniczny i inne przedsięwzięcia?

Z tego, co mi wiadomo, nikt nie żądał za to dodatkowej zapłaty.

Pan dyrektor Zenon Adamczewski i pozostali  nauczyciele to byli pasjonaci, ludzie o dużej wiedzy i kulturze.

Pozostają mojej pamięci jako niedościgniony wzór.

Czy można nazwać pracą to, co robili?

Nie, chyba raczej Misją!.

Technikum Leśne w Mojej Woli było taką "Małą Ojczyzną"

nauczycieli i uczniów -  i tego nie odbierze nauczycielom i nam uczniom

żaden urzędnik likwidator.

 

Darz Bór 2006

 

 

 

 

Poprawiony (środa, 19 stycznia 2011 02:44)

 
Powrót